sobota, 28 maja 2011

Jestem nomadem.

Znów wylądowałem pod tym samym magazynem w Borze w Czechach. Jestem tu chyba piąty raz od początku mojej drugiej europejskiej przygody. Jadąc tutaj z Poznania bez mapy, na pamięć, zamyśliłem się trochę. Znam już mniej więcej czas przejazdu między różnymi miejscami na tym krótkim szlaku. Wiem gdzie ewentualnie się zatrzymać żeby wykręcić obowiązkową pauzę. Wiem gdzie może być ciasno lub gdzie może czychać BAG. Uśmiecham się sam do swoich myśli gdy przede mną wyłania się znany mi krajobraz. W najciekawszych momentach wyłaczam radio fm oraz cb i ciągnę ogromną przyjemność z momentów jakie przeżywam sam na sam z drogą, krajobrazem i maszyną którą prowadzę. Ta droga powoli zaczęła się układać w mojej pamięci w jedną dużą całość, która sama przez się nadaje sobie sensu. Za każdym razem jest ta sama ale bystre oko zauważa minimalne zmiany skutkiem czasu który nieubłagalnie upływa. Jest ciut za krótka żebym zaczął myśleć o miejscu z którego ruszałem ale sądzę że jeszcze parę takich tras i też zacznę to robić. 

Wytlumaczę moje ostatnie zdanie. Często gdy wracam przez cały kontynent i już poraz wtóry tą samą drogą, czyli najczęściej z Kaliforni, gdy kładę się poraz ostatni na łóżku, przed zjazdem do domu, zabawiam się w myślenie nad dystansem który pokonałem. Tworzę wizję wszystkich miejsc które minąłęm od miejsca załadunku aż do bieżącej chwili. Bardzo wyraźnie widzę którędy jechałem, jaki krajobraz widziałem i w przyśpieszonym tempie odbywam przebytą drogę poraz ponownie. "Po tym pustynnym wąwozie było wysokie pasmo gór z prawej strony, które towarzyszło mi aż do dużej, z dala widocznej, osady ludzkiej. Odbijałem na lewo w te góry, wspinaczka i wjeżdżałem na wyżyny Wyomingu" i tak dalej i tak dalej. Ta próba opisania moich myśli to około 1000 km jazdy. Później jeśli te myśli nie zamieniły się w senne majaczenia lub twardy sen, myślałem nad drogą która mi pozostała. Oczywiście droga nr 401 przez Ontrario, która jest najważniejszą żyłą całej gospodarki kanadyjskiej. Tę drogę każdy kierowca mieszkający w wschodniej części Kanady zna na pamięć. Mogę tędy jechać z zamkniętymi oczami. Znam już każdy zakręt i każdą górkę, każdy truck stop i ukryte miejsce gdzie można się spokojnie wyspać i o każdej porze dnia znaleść parking dla trucka.

No i właśnie tak jadąc sobie dzisiaj zacząłem tęsknić. Nie za Ameryką, nie. Za szlakiem na zachód już tęsknię od dawna. Na tej samej zasadzie gdy jeździłem na zachód tęskniłem za drogą do Ohio, którą wykonywałem na samym początku mojej kariery. Nie, dziś zacząłem tęsknić za drogą, którą jechałem w obecnej chwili. Wiem że pobyt na tutejszych drogach niedługo się skończy i już dziś zaczynam to odczuwać. Zawsze będę tesknił do wszystkich miejsc. Przemieszczać się nieustannie między nimi daje mi jakiś sens.

środa, 25 maja 2011

Dla przyszłych kierowców.

Droga do stylu życia jaki ja prowadzę nie jest trudna ani skomplikowana. Przypominam sobie jak miałem może z piętnaście lat i nie miałem nawet pojęcia że kiedyś będę truckerem. Stałem na czerwonym świetle na przejściu dla pieszych a przede mną, w pięknym wolnym stylu, przejechał amerykański, kwadratowy Peterbuild bez naczepy. Jedna ze starszych wersji. Miałem uczucie że jedzie potęga nad która ciężko zawładnąć. Był cały fioletowy i miał od groma światełek w tym samym kolorze wzdłuż całej jego sylwetki. Do tego potulny lecz groźny pomruk klekającego silnika tworzył solidny obraz umacniany zapachem spalanej ropy.
Dopiero później zrozumiałem jak fajnie jest właśnie jechać pomalutku takim potworem. Czuję wtedy że jadę na grzbiecie śpiącego lwa.

Później, jak idea zostania kierowcą zaczęła konkretnie nachodzić moje myśli, wydawało mi się że droga do tego jest prawie niemożliwa. W wieku 20 lat często jeździłem weekendami biwakować na znaną wszystkim w Montrealu polską Farmę. Takie miejsce za miastem dla całej Polonii gdzie można zrobić sobie grila, postawić namiot lub wykąpać się w rzeczce. Trzeba przyznać, i do tej pory tak jest, że większość młodej polonii jeździ tam "używać" życia. No i czasami wśród różnych gości byli właśnie truckerzy Polacy. Jeden nawet przyjechał kiedyś swoim koniem! Wcale nie wiele starsi ode mnie. Może mieli po 25-28 lat. Opowiadali nam gdzie oni nie jeździli i czego nie widzieli. Słuchałem ich z zapałem o jeździe w polskim konwoju przez całą amerykę i nie ważne ile w tym było prawdy (niektórzy kierowcy mają tendencję do dużej i bujnej wyobraźni): wydawało mi się bardzo trudne osiągnąć to co oni.

Droga do sukcesu w tej branży jest bardzo prosta i bardzo osiągalna. Trzeba przede wszystkim lubić jeździć i być gotowym na dość długi okres spędzony poza domem. Zdobycie prawa jazdy nie jest trudne, trzeba zainwestować w to trochę kasy, która jak już zaczniecie pracować, dość szybko się zwróci. Choć wiadomo że samo prawo jazdy nie da Wam pracy bo każdy szuka kierowcę z doświadczeniem. Na to też jest sposób. Na początku podwójna obsada albo parę pseudo firm które wykorzystuje kierowców. To jest tylko etap, przez który większość kierowców w swojej karierze musi przejść jeśli nie ma się znajomości. Choć nie powiem że taka szkoła nie jest łatwą ale bardzo kształci. I wszystko trzeba robić stopniowo. Sam pamiętam z jak wielkim entuzjazmem szukałem pracy zaraz po zdanym egzaminie. Mimo ogromnej masy ogłoszeń w gazecie prawie żadna firma nie była mną zainteresowana. W słuchawce słyszałem tylko pytanie ile mam doświadczenia i że nie dziękujęmy, może innym razem. Jedna firma powiedziała żebym przyszedł na "road test" czyli jazdę próbną. Miałem się podczepić i przejechać się po mieście z mechanikiem, żeby sprawdził moje umiejętności. Na kursie nigdy w życiu nie uczyli mnie podczepiać naczepy więc poszło mi markotnie. Jazda też mi nie wyszła bo skrzynia biegów była jakaś inna i cały czas myliły mi się biegi. Mechanik stwierdził żeby ze mnie były ludzie potrzebuję conajmniej trzy miesiące podwójnej obsady. Firma nigdy do mnie nie oddzwoniła. Ale sama ta jazda próbna pozwoliła mi już nabrać małego doświadczenia. Już miałem pierwszy styk z transportem i już na kolejnej rozmowie z innym pracodawcą miałem inny ton.

Według mnie najbardziej krytyczne są pierwsze dwa miesiące w karierze kierowcy. Jazda nie jest jeszcze dokładnie opanowana i do tego dochodzi kwestia organizacyjna. Ogarnąć wszystko na raz nie jest łatwe: czas pracy, bezpieczne miejsca na odpoczynki, zaplanowania sobie tak żeby dotrzeć na czas. Dlatego według mnie stopniowo : minium dwa kursy w podwójnej obsadzie i wypytywać się kierowcę który z Wami jedzie o wszystko co Wam tylko przychodzi do głowy. I zapisywać sobie mimo że może to wydawać się głupie. Podczas mojej pierwszej wyprawy z Allanem zapisałem z pięć stron najważniejszych informacji. Błahostki takie jak rzeczy niezbędne do wyjazdu też tam zapisałem. Przygotowanie przed wyjazdem w domu jest bardzo ważne. Z czasem przyjdzie rutyna i automatycznie będzie wiadomo co potrzebne a co nie ale na początku tak nie jest. Później w żadym wypadku jakieś trudne trasy nie wiadomo gdzie. Zresztą do tej pory pamiętam co sobie w głowie mówiłem gdy samodzielnie wyjeżdżałem w pierwsze trasy : inni kierowcy to robią, to nie może to być aż tak trudne, ja też dam radę. Poza tym starałem nie patrzeć zbyt daleko do przodu w czasie. Ustalałem sobie priorytet dnia i to wszystko co trapiło moją głowę, tak jak na przykład głupie tankowanie składu w nieznanym miejscu po raz pierwszy lub znalezienie parkingu na noc, usuwałem z moich myśli. Mówiłem sobie : wszystko po kolei. Koncentruję się nad jedną czynnością żeby ją wykonać dobrze. Teraz jadę i koncentruję się nad bezpieczeństwem a dopiero później będę myślał o kolejnej czynności. I tak mijały pierwsze miesiące. Moim największym zmarwieniem było cofanie na truck stopie między truckami więc zjeżdzałem dość wcześnie żeby przypadkiem nie było jeszcze za ciaśno. Bo w niektórych stanach w USA jak się nie stanie o godzinie 5 PM to tak jak w Niemczech o parkingu można zapomnieć. Opanowanie cofania zajęło mi około sześciu miesięcy. Później z każdym miesiącem było coraz łatwiej aż nabrałem wiary w siebie do tego stopnia że jechałem na luzie. I tutaj też istnieje niebezpieczeństwo kierowcy za bardzo pewnego siebie i automatyzmu który najczęściej może doprowadzić do błędu. No ale to może opiszę w którymś z przyszłych postów. ;)

Aktualizacja spraw bieżących :

Wróciłem z Belgii. Przytargałem 17 ton opon rolniczych. Na żniwa! Udało mi się tak że przejeżdżam przez bazę i zjechałem do domu już wczoraj. Dzisiaj zrobiłem szybki wypad pociągiem (TLK wygrało z samochodem bo czas podróży jest krótszy o calutką godzinę w obydwie strony!) do Warszawy gdzie odebrałem gotowy już paszport kanadyjski. Ha! Tylko półtora tygodnia. No, no, postrali się! W miejscu wydania mam wpisane : Warsaw. Powinni dodać : Miasto Zła ;) Żartuję oczywiście. Ostatnią rzeczą jaką chciałbym zrobić to obrazić obywateli mieszkających w tym mieście. Jutro jadę rozładować towar do Mszczonowa i znów zjeżdżam na bazę bo jak się okazało na naczepie mam wszystkie hamulce razem z tarczami do wymiany. Cóż! Kolejny dzień w domu bo ruszę dopiero w piątek i załaduję poraz ponowny w Poznaniu i polecę dobrze już utartym szlakiem do Boru w Czechach. A później? Diabli wiedzą, ale im dalej tym lepiej. Tęskni mi się za słoneczną Hiszpanią.

niedziela, 22 maja 2011

Rafał Zazuniuk kontra "Tiry na Tory"

W zeszłym tygodniu, podczas mojego wolnego czasu w domu, słuchając Jedynki moją uwagę przyciągnęła pewna reklama a później wywiad z osobą która była przedstawicielem tego ruchu. Akcja "Tiry na Tory", jak sugeruje sama nazwa, ma na celu wyeliminowanie większość samochodów ciężarowych z naszych dróg i wsadzenie ich na przystosowane do tego celu specjalne wagony. Pomysł bardzo ciekawy, ale niestety wizja tej organizacji, według mnie, jest bardzo ograniczona, bo myśli tylko o dobrobycie i bezpieczeństwie innych użytkowników drogi, tak jakby wszystkiemu co złe był winny tranzyt ciężarowy na naszych drogach. Najbardziej zirytowało mnie że w studiu Jedynki nie było nikogo poza redaktorem kto mógłby podważać wysunięte argumenty. Radio publiczne w innym kraju przyzwyczaiło mnie do pokazania rzeczywistości z minimum dwóch różnych kątów widzenia. Do tego ton użyty w reklamach jest według mnie bardzo dziwny, przedstawiający "Tiry" jako zło z użyciem ponurego tonu oraz grobowego nastroju. Nie sądziłem że populistyczna forma mowy i przekazywania informacj dotarła już ze Stanów do Polski. Smutne dla naszej demokracji.

Moja odpowiedź.

Powołują się na naukowców którzy stwierdzili że samochód ciężarowy niszczy nawierzchnię aż 163 840 razy więcej niż zwykła osobówka. Jak najbardziej się z tym zgodzę. Nie śmiałbym podważać stwierdzeń naukowców. Wydaje mi się że w innych krajach Europy efekt zniszczenia jest taki sam. Ciekawi mnie zatem czemu na przykład w Niemczech, gdzie ruch ciężarowy jest jeszcze większy niż u nas, drogi są o niebo lepsze i sa regularnie utrzymywane żeby były w dobrym stanie. Może dlatego że jakość naszych dróg nie jest przystosowana do ciężaru na jakie pozwala prawo? Dlaczego nasza autostrada A2, dwa lata po jej oddaniu, musiała być remontowana? Takich przykładów jest mnóstwo w naszym pięknym kraju. Na argument że ciężarówki często jeżdżą przeładowane odpowiem że wystarczy częściej kontrolować wagę na drodze co zniechęci niektórych przewoźników do naginania prawa. Lub jeszcze lepiej, zbudowania stałych wag czynnych 24 godziny na dobę.

Usłyszałem też że ciężarówki są powolne i zwalniają ruch powodując zatory na drodze. W miastach na drogach tranzytowych są niebezpieczne dla przechodniów. Sądze że samochód osobowy który nie przestrzega limitów prędkości w terenie zabudowanym stwarza równie duże zagrożenie. O tym się mówi mniej ale szalonych kierowców osobówek w miastach nie brakuje. Co do wypadków śmiertelnych w których uczestniczą ciężarówki normalnym jest że giną ludzie. Większa masa więc szansa przeżycia jest mniejsza. Ale czy ktoś sprawdził ile tych wypadków zostało spowodowane przez Tira? Większość czasu wypadki czołowe spowodowane są przez niecierpliwe osobówki wyprzedzające na trzeciego albo ryzykujące, ostro przyśpieszając bo "ma lepsze auto", a później gwałtownie hamując pod nosem samochodu który waży 40 ton. Ja to nazywam brakiem wyobraźni. I dopóki w Polsce każde większe miasto nie będzie miało prawdziwej obwodnicy to nie ma co liczyć na poprawę płynności ruchu w miastach. Zresztą, miasta mają to do siebie że nie ma w nich miejsca na budowę nowych dróg, więc nawet kiedy wyeliminujemy ciężarówki, aut będzie zawsze coraz więcej a dróg tyle samo. Gospodarka oparta na wzroście czyli wszystko musi się nieustannie rozwijać przynosi ze sobą większą ilość aut. Sądzę że dopóki nie będzie prawdziwej siatki sprawnych autostrad w naszym kraju to będziemy musieli przyzwyczaić się do widoku ciężarówek w miastach. Bo którędy ma ten tranzyt iść? Niektóre miasta nawet zakazały ruch ciężarowy w nocy co jest chyba największym absurdem jaki można było wymyśleć. Większość kierowców woli przeskoczyć duże miasta nocą żeby uniknąć korków ale gdy taka możliwość jest im zakazana?

Nie mam nic przeciwko kolei. Wręcz przeciwnie jestem jak najbardziej za. Utworzenie korytarzy tranzytowych na torach wydaje mi się bardzo ciekawym rozwiązaniem choć kolej nigdy nie będzie w stanie całkowicie zastąpić ruchu towarowego na kołach. Nasza globalna gospodarka jest cały czas oparta na stosunkowo tanim paliwie. I jak narazie wszystkim opłaca się używać samochodów ciężarowych do transportu. Są bardziej prężne niż kolej, bo potrafią pokonać ten sam dystans szybciej bez potrzeby przeładunku. Zresztą w Polsce jeszcze nie mamy przygotowanej infrastruktury kolejowo modułowej która byłaby w stanie obsłużyć wszystkie większe miasta. A utrudniając szybki ruch towarowy na pewno będzię miało wpływ na tak bardzo ważny dla polityków wzrost ekonomiczny.

Większość wzrostu polskiej i światowej gospodarki jest oparta na konsumpcji przeciętnego obywatela. Nie rozumiem więc skąd ta niechęć dla najważniejszego ogniwa który pozwala nam iść do sklepu i spokojnie kupić to na co mamy ochotę. Jest w sklepie bo wcześniej ktoś to przywiózł. Wszystko, dosłownie wszystko co jest na półkach zostało w pewnym momencie przewiezione przez ciężarówkę. Dziwna hipokryzja, chcemy kupować, jeść, tankować, ale nie chcemy widzieć jak to do nas dociera. Może większość ludzi zapomniała że towary na półki nie spadają z nieba?

Wysłane z iPhone'a

piątek, 20 maja 2011

Idealny dzień.

Dzisiaj rano, budząc się, postanowiłem przeżyć idealny dzień kierowcy. Znaczy to, że chciałem zapanować totalnie nad każdym najmniejszym szczegółem który jest związany z moją pracą i nie tylko. Nic w takim dniu nie może być zbyt szybkie ani zbyt wolne. Bez pośpiechu, bez stresu, bez zmęczenia, przepisowo i przede wszystkim każda czynność musi być przemyślana i konsekwentnie wykonana. Czasami wymyślam sobie różne takie dni tak jak dzień ciszy (zero kontaktu z ludźmi, zero muzy, zero telefonu itd itp), lub dzień najdłuższej jazdy bez przerwania na tempomacie (mój rekord to 721km).

Dziś zatem perfect day.
Skończyłem ładować o 7 rano. Podczas załadunku zjadłem śniadanie, wypiłem kawę i posprzątałem kabinę. Czyli idealnie wykorzystałem wolny czas na czymś innym niż próżnowaniu. Następnie, gdy byłem już gotowy do jazdy, usiadłem za kierownicą i odliczyłem po kolei wszystkie najważniejsze rzeczy. Czy są i czy leżą na swoim miejscu. Portfel, komórka, druga komórka, paszport, Cmrka. Hmmmmm, wszystko pięknie. I teraz od tego momentu daję sobie 5 minut na punktualny wyjazd. Ani wcześniej ani później. Pięć minutek żeby spokojnie nastawić się do jazdy. Wychodzę z auta, sprawdzam czy wszystkie światełka są sprawne: wyśmienicie. Spokojny rzut oka na maszynę którą władam oraz na niebo, zachmurzone ale bardzo spokojne. Wiem że wkrótce się rozpogodzi i dzień będzie, lub przynajmniej przedpołudnie, bez wiatru.

To samo z jazdą. Wszystko sprawnie, każdy bieg w odpowiednim czasie, zakręty z odpowiednią prędkością i bardzo celnie. Nie ma dziś miejsca na szuranie po krawężnikach lub na branie za szerokich zakrętów. Nie mozolnie i nerwowo : po prostu fachowo. W żadnym wypadku nie mogę sobie pozwolić na zapomnienie o kierunkowskazie. Ani jeden raz. Mieć totalną kontrolę nad dość dużą maszyną, znać każdy jej szczegół oraz zachowanie na drodze, w takich dniach przynosi ogromną satysfakcję. Daf, tak jakby chciał się przyłączyć do dzisiejszej akcji i zrobił mi mały prezent. Wyświetlił na liczniku 500 tysięcy kilometrów. Bardzo cieszą moje oczy takie równe cyferki.

Później już tylko jazda autostradą. Monotonna jazda pozwoliła moim myślom ulotnić się w przeszłość. Zerknąłem do mojego notesiku i stwierdziłem że rok temu o tej porze zasuwałem z jogurtami z Ohio żeby zrzucić je na bazie w Valleyfield,Qc, gdzie zaczepiłem gotową już naczepę i galopem pojechałem do Laredo w Teksasie. Dla wtajemniczonych to popatrzcie na daty i odległości na mapie. Trochę tych kilometrów było w parę dni. Często tak robię i patrzę co robiłem w danej chwili rok, dwa, trzy lata temu. Tworzę sobie coś w rodzaju wirtualnej rzeczywistości i wyobrażam sobie że jestem tam po drugiej stronie oceanu. Pozwala mi to zachować złudzenie że za wielką wodą to wszystko nadal istnieje. Bo jak nas tam nie ma to tak jakby tego nie było. Wiem, wiem jestem trochę wykolejony :)

Wracając do A2 przez Niemcy. Dziś naprawdę szło mi dobrze. Po drugiej stronie były aż trzy korki, jeden poważniejszy bo spowodowany wypadkiem. Jak to dobrze że nie po mojej! Szczęście niestety opuściło mnie na samym końcu. Utknąłem na km nr 378. Autostrada zamknięta, dziewięć kilometrów dalej wypadek. Staliśmy w miejscu aż półtorej godziny. Gdyby nie to, to faktycznie mój idealny dzień by wypalił. Ale cóż. Nie na wszystko mam wpływ. Zresztą na A2 to normalka. Szczególnie w piątek. Tu zawsze coś się musi dziać. To tak jak tam w Kanadzie na 401 w Ontario: też nigdy nie wiadamo gdzie coś się wydarzy.

Jutro tylko 350km jazdy i będę pod firmą gdzie wykręcę 45 godzin pauzy, rozładuję i załaduję w poniedziałek towar i zacznę powrót do Ojczyzny. Łatwe!

Zdjęcia:
1. Daf się postarał!
2. Strony mojego notesika z przed roku.

czwartek, 19 maja 2011

Line Haul.

...
- to Ty Władek? Co tak późno dzisiaj jedziesz?
- A namieszali coś na terminalu i jestem 2 godziny do tyłu. Znów się k. nie wyśpię.
- Dawaj, dawaj, jakieś 15 minut przed Tobą jest Andrzej, mijaliśmy się, może go dogonisz to razem pociągniecie.
...

Wczoraj wsadzili mnie na linię. Cóż to za wynalazek? Stała trasa między dwoma magazynami logistycznymi w dwóch miastach. Regularnie kursują na niej samochody ciężarowe wioząc towar zebrany wcześniej tego samego dnia. Koncepcja jest bardzo łatwa. Mniejsze samochody od rana zbierają małe ładunki i zwożą je do terminalu gdzie wszystko jest segregowane i wysyłane na dużych ciężarówkach do takich samych magazynów w innych miastach. Stąd pojęcie lini. Codziennie ten sam kurs mniej więcej o tej samej porze. Czasami jedno auto, czasami więcej w zależności od ilości zebranego frachtu. Wczoraj na jednej z takiej lini chyba brakowało aut bo Miratrans wykonało przewóz dla Schenkera. Ruszyłem z Łodzi o 2 nad ranem i o piątej byłem w Bydgoszczy. Jechałem z innym kierowcą bo akurat tego dnia szły dwa samochody. I tak kiedy cała Polska zatopiona była we śnie, na naszych drogach krajowych oraz autostradach odbywał się kolejny dzień/noc pracy dla wielu kierowców. Każdy popędzany czasem bo trzeba zdążyć przed świtem żeby towar znów posegregować w kolejnym terminalu, przeładować na inne auta które rano ruszą dostarczać a później zbierać kolejne wysyłki. I tak w kółko. W Kanadzie miałem okazję pracować w takiej firmie która jest coś więcej niż kurier bo przymuje większe ładunki. Byłem tym ogniwem co zbierało ładunki w jednej dzielnicy. Powiem szczerze że zrobić ponad 40 dostaw duzym autem z naczepą dziennie, na początku jest niezłym wyzwaniem, a później po prostu staje się męczące. Dlatego wytrzymałem tam tylko 4 miesiące. Co do jeżdżenia na takiej stałej lini jest może i fajne, ale sądzę że po miesiącu czułbym się jak w więzieniu. Non stop to samo ble! Najlepiej czuję się gdy poznaję każdy rodzaj pracy po trochu. Dalekie wyprawy jak i te polskie krajóweczki pod ciśnieniem.

Dodam jeszcze że poległem na moim łóżku o 9 rano i przebudziłem się w południe w zmęczony jak cholera. Upał na dworze. Dobrze że dziś już nie będę na lini, bo jakbym miał znów jechać nocą powiedzmy że nie byłbym najświeższy.

Mam już zaplanowany cały tydzień pracy. Szykuje się relaks czyli bardzo pięknie ułożona praca. Jadę na poniedziałek do Belgii, już wiem z czym wracam, po prostu pięknie. Szybki wyskok za granicę i od razu wracam do Polski.


Wysłane z iPhone'a

niedziela, 15 maja 2011

Mexico.

Odpoczywam, załatwiam sprawy, tworzę filmiki które wrzucam na Youtoube. Tak można w skrócie opisać mój wolny czas w domu. Byłem w Warszawie wyrobić sobie kanadyjski paszport i przy okazji zgubiłem dowód osobisty. Coś za coś, nie? Albo lepiej: to cena mojego rozkojarzenia gdy jestem w tym mieście i udaję się nad Wisłe celem wysączenia paru piw. Na szczęście trafiłem na bardzo uczciwą osobę która go znalazła w warszawskim metrze. Nawet odnalazła mnie w internecie tutaj na blogu. Świat jest maluteńki, przekonałem się o tym już nie raz. Jeszcze raz serdecznie dziękuję! 

Według zwyczaju: czas na wspomnienia, które tym razem zasugerowali mi widzowie. Wypadło na Meksyk i wszystko co o nim wiem. Miałem okazję być tam parę razy i widziałem to państwo z różnych stron. Po raz pierwszy znalazłem się tam w wieku dwudziestu pięciu lat. Pojechałem do mojej dziewczyny, którą poznałem sześć miesięcy wcześniej w Montrealu. Wylądowałem w Mexico City i byłem całkowicie zdany na młodą, uroczą dziewczynę. Gringo (gringo to dla obywatela Meksyku biały Amerykanin), czyli ja, który ani me ani be po hiszpańsku, w jednym z największych miast na całym świecie. To doświadczenie niesamowicie ukształtowało we mnie chęć zwiedzania. Odbyłem drogę z Mexico City, przez Cuernavaca (gdzie Monica studiowała), do Acapulco autobusem. Widoki przepiękne, sporo gór i wszędzie było widać dużą, ogromną przepaść między biednymi a bogatymi. W Meksyku dość często widuje się bezdomne pięcioletnie dzieci, które opiekują się tak samo bezdomnymi, jeszcze młodszymi dziećmi. Sądzę że na tej autostradzie zobaczyłem więcej luksusowych i wypasionych aut niż na jakiejkolwiek autostradzie w Kanadzie czy w USA. Nie wspomnę też, że w nocy na autostradzie można spotkać ludzi prowadzących bydło więc generalnie w Mekysku unika się jazdy nocą. Monica należała do dość bogatej rodziny: jej ojciec sprzedaje opony Michelina i opowiadała mi, że już nie raz bandyci chcieli porwać jej matkę żeby później żądać okupu. Na szczęście nigdy im się nie udało. Uderzyła też moją wyobraźnię opowieść o jej znajomym ze szkoły za którym cały czas jeżdżą 3 SUVy z ochroniarzami. Matka tego kolesia jest wspówłaścicielką rozlewni Coca-Coli w Mekysku. Monica dziś już nie jest moją dzieczyną ale do tej pory utrzymuję z nią bardzo miły i regularny kontakt. Co mnie najbardziej cieszy to fakt, że jest weterynarzem bo po prostu kocham zwierzęta.

Inna rzeczywistość Meksyku. Wakacje w stylu "all inclusive": nigdy więcej! Cóż. Full wypas. Żarcie i alko bez limitu. Aż głupio było mi chodzić do bufetu wiedząc że w tym kraju masa ludzi żyje w biedzie. I ta masowa turystyka jest trochę odrzucająca. Wszystko na jedno kopyto: zjedz, napij się, pojedź w znane i słynne miejsca żeby pstryknąc fotkę i móc później pokazać innym, że się było. Zauważyłem że większość ludzi nawet nie słuchała tego co mówi przewodnik tylko właśnie wpadała w szał pstrykania zdjęć. Ta forma zwiedzania jest ok ale obecność innych turystów, nie zawsze z dobrymi manierami, potrafi być denerwująca.

No i oczywiście Meksyk od strony transportu. Kanada, Meksyk i USA mają podpisaną umowę NAFTA ( Nort American Free Trade Agreement) gdzie słowo free jest tylko wielkim wystawionym palcem w kierunku dwóch pierwszych krajów. Nie będę rozwijał moich poglądów politycznych tutaj na blogu bo prawdopodobnie wywołają one niezła burzę; powiem tylko, że przeważnie w tego typu umowach korzysta najbardziej silna strona i w tym przypadku to USA. Meksyk to doskonałe zaplecze taniej siły roboczej a Kanada jest ziemią z ogromnymi zasobami surowców które są niezbędne dla nieograniczonych konsumentów. Zresztą cała ta umowa polega na tym, że tylko niektóre towary mogą przekraczać granice bez cła i w większości przypadków decydują o tym amerykańscy politycy którzy są pod wpływem ogromnych firm lobyistycznych. Kto ma więcej kasy ma większe wpływy. Nazywam to ukrytą formą korupcji z którą teraz i tak już nikt się nie kryje. Ale wracając do transportu. Często ciągnąłem towar z Kanady który docelowo miał się znaleść w Meksyku i odwrotnie. Dowoziłem go niestety tylko do granicy Meksyku ze Stanami. W teorii od paru lat firmy transportowe mają prawo poruszać się na obszarze wszyskich trzech krajów, ale żadna firma ubezpieczeniowa nie zechce ubezpieczyć amerykańskiego lub kanadyjskiego trucka wraz z ładunkiem żeby udał się do Meksyku. Dlatego, wszystkie większe miasta wzdłuż granicy amerykańsko-meksykańskiej są ogromnymi skupiskami magazynów logistycznych. Największe z nich to Laredo w Teksasie. Uwielbiam tę chwilę gdy stoję w tym mieście na światłach i w jednej lini na trzech pasach stoi amerykański, kanadyjski i meksykański truck. Ruch jest niesamowity. Rzeka której nigdy nie da się zatrzymać. 

Kilka razy udało mi się tak że miałem dzień wolnego w tych mistach na granicy i udałem się rowerem do Meksyku. Nie szukałem róznych dziwnych przygód i rozrywek, chciałem tylko się przejechać i poczuć inny kraj. Tym sposobem na rowerze przekroczyłem już granicę miedzy Meksykiem i USA na rowerze w Laredo,TX oraz w Nogales,AZ. Zresztą powiem Wam że na południu Stanów większość ludności to latynosi i hiszpański wypiera coraz bardziej angielski. Czy już mówiłem że uwielbiam hiszpański ?

Zdjęcia : All inlcusive. Riviera Maya Cancun Mexico. Chichen Itza.

Dolatujemy do Cancun :









Za granicą  w Meksyku na rowerze : 









8 km za granicą już w Meksyku. I tuaj złapałem gumę na rowerze. Ja mam naprawdę szczęście!





Na tym trucku z Meksyku przyjechały limonki, władowali mi je na moją naczepę i poleciałem do Kanady.










środa, 11 maja 2011

Dziwny sen zza wody.

Ostrzegam, ten post może trochę zbulwersować. Osobom wrażliwym radzę nie czytać dalej. Wiem że to tylko wymysł mojej dziwnej wyobraźni ale chociaż? W sumie i tak wszystko nawiąże to moich przeżyć drogowych. Sny które najbardziej mnie zdziwiły zacząłem zapisywać w zeszyciku jakieś trzy lata temu. Chciałem w ten sposób zrobić sobie auto analizę tego co się dzieje w mojej łepetynie i jak narazie nie wyciągnąłem z tego żadnego wniosku. Oto jeden z moich dziwnych snów.

Noc z 28 na października 29, 2010. Położyłem się spać jakieś 300 kilometrów przed Salt Lake City w Utah w bardzo cichym miejscu na jakimś małym truck stopie. Był to mój ostatni powrót z Kaliforni do Montrealu.

... Uzyskuję świadomość snu z nienacka. Od razu poczułem że panuje dziwny nastrój grozy. Coś takiego jak cisza i niezrozumienie, które nastaje po większej tragedii typu rozbicie samolotu. Nastrój pustki i świadomości, że scena wypadku lub tragedii cały czas trwa ale i tak jest już po wszystkim. Jakiś męski głos dochodzący do mnie z boku mówi ze zdenerwowaniem : Panie, tam nie ma co zbierać, wszystko jest roztrzaskane na kawałki: ręce, głowy, palce.

Zaczynam mieć wizję zdarzenia. Jakieś dwie rodziny z dziećmi coś naprawiają w piwnicy. Zastanawia mnie fakt dlaczego poszli tam wszyscy? Nie mam zielonego pojęcia wiem tylko że są tam wszyscy. Wracam z powrotem do siebie jako osoba nieuczestnicząca w wydarzeniu : znów słyszę jakby ktoś zdawał sprawozdanie z miejsca wypadku : mężczyźni próbowali coś zrobić przy zaworze który w ogóle nie był zepsuty. Jak wszystko zaczęło wirować nie mieli szans na ucieczkę. wszystko musiało się stać w parę chwil. Na pewno mieli świadomość co się dzieje i gineli jeden po drugim.

Odstęp w śnie. Pustka. Później powoli uzyskuję świadomość że będę musiał pójść na miejsce wypadku. Widzę, jak ktoś wraca i mi nic nie mówi tylko kiwa głową. Nie śpieszy mi się żeby tam iść. W końcu podchodzę. Zaglądam do środka przez drzwi za którymi jest drugie wejście, które prowadzi w dół. Na samym dole jest ogromny basen w którym znajduje się coś w rodzaju statku podwodnego? Nie jestem pewny, ale od razu widzę ciało człowieka leżące na metalowym rusztowaniu. Jest do przesady spuchnięte. Nie przypomina człowieka, tylko jakieś zwierze z ludzką twarzą. Zamiast oczu i buzi było coś w rodzaju pasków namalowanych zółtą kredą. Budzę się.

Zrozumiałem że to był koszmar. Patrzę na zegarek : 5 rano czyli tutaj jest jeszcze 3 rano ze względu na róznicę czasową. Myślę że chyba na serio mnie coś walnęło. No ale dobra przewracam się na drugi bok i spię dwie godzinki dłużej.

Później wstaję i zaczynam dlugi dzień w którym mam zamiar przemierzyć ponad 1400 km i znaleść się gdzieś w Nebrasce. Niestety w Wyomingu napotykam na zamkniętą autostradę. Szlag by to : piękna pogoda a tu lipa. Na radiu dowiaduję się że w nocy był tutaj poważny wypadek. Samochód osobowy wjechał w tyl transportu bydła, który stał na zakręcie blokując prawy pas ze wzgłedu na awarię. Rodzina w samochodzie z dwójką dzieci: śmierć na miejscu. Skierowali nas na objazd który leciał wzdłuż autostrady. Sceny wypadku nie widziałem, chyba już kończyli sprzątać. Na samym końcu przy wjeździe na autostradę po mojej prawej widziałem prozwizorycznie zbudowaną zagrodę w której była cała wystraszona trzoda zwierząt. Obok na zewnątrz leżały bezwładne zwłoki jednej krowy.

Nie wiem czy ten sen bym moim wymysłem czy po prostu wydarzenia, które miały miejsce parę setek kilometrów dalej, miały na mnie wpływ. Do tej pory nad tym się zastanawiam.

sobota, 7 maja 2011

28 dni sam na sam.

Jak ten czas zasuwa nie ? Nie jestem oryginalny używając tego stwierdzenia ale raz na jakiś czas uważam za stosowne je przytoczyć. Trzeba mieć tę świadomość że koncepcja czasu cały czas istnieje i coraz bardziej doskonale jest wykorzystwana przez ludzi żeby im uciekał bardzo szybko lub też mozolnie dłużył się w nieskończoność. Spędziłem 28 osiem dni w trasie. Muszę się przyznać że nie tyle co wymiękam, ale mam uczucie że nie było mnie w miejscu, które mogę nazwać moim domem, wieki. 28 dni nie jest moim rekordem jeśli chodzi o wyjazd w trasę, ale tutaj w Europie, czas dłużył mi się bardzo, szczególnie pod sam koniec. W Ameryce już raz nie byłem w domu około czterdziestu dni, ale nigdy mimo różnych sytuacji nie miałem aż tak dość jazdy. W sumie jak można nazwać jazdą tygodniowe weekendy trwające ponad 50 godzin?

Ale koniec narzekania. Czas opowiedzieć o ostatnich dniach wyprawy. Cieszyłem się że na sam koniec jadę do Szwecji. Przedłużyło to mój powrót o parę dni ale warto było. Ruszyłem z Czech we wtorek około południa i poleciałem przez wschodnie Niemcy w stronę Świnoujścia, w stronę promu. Ominąłem nieświadomie ogromny majowy bałagan na Śląsku, który w tym roku przybrał postać śnieżycy. Nie wiem czemu ale zawsze mam to szczęście. W głowie debatowałem nad tym czy jechać na Kołbaskowo czy na Gubinek. Przyczyny były różne. Miałem kijowy ładunek który wypychał ściany plandeki na boki tak że wygłądała na dole jak licha beczka i można było śmiało ją zaliczyć do ładunku gabarytowego. Dlatego nie chciałem jechać długo przez Niemcy, bo prawodopodobieństwo złapania mandatu było tylko kwestią czasu. Natomiast znajdując się szybciej w Polsce, czyli jadąc na Gubinek, trafiałem na zakaz jazdy ze względu na święto. No i oczywiście jadąc przez Polskę od momentu przekroczenia granicy nie podlegam już zasadzie płacenia z kilometra tylko płacą mi beznadziejną diętę która wynosi 23pln na dobę. Opłata za winietę dobową dającą prawo jazdy samochodowi ciężarowemu po Polsce wynosi 43pln. Czyli prawie dwa razy więcej niż płacą nam kierowcom. ... ... ... ... Nawet nasz rząd (bo to on ustala diety dzienne) bardziej sobie ceni pracę maszyny niż pracę kierowcy. A to że niektórzy pracodawcy to wykorzystują to już inna sprawa. Mam ochotę zabluźnić ale wstrzymam się. Ostatecznie pojechałem na Gubinek, bo wolałem spać w Ojczyźnie. Straciłem może jakieś 30 pln robiąc to ale zaoszczędziłem sobie ryzyko zarobienia mandatu minium 50 euro. Czasami trzeba lawirować. Chyba znów narzekam? Płynie we mnie krew Polaka.

Wracając do Szwecji. Ciut niepewnie jechałem na prom. Nie to że się czegoś bałem: już nie pierwszy raz płynąłem promem. Ale wiadomo, nowe miejsce znaczy zawsze odrobinę dobrego strachu. Zresztą przekonałem się że procedura związana z przepływem na drugą stronę jest ciut inna w Kanadzie i w Polsce. Podjechałem pod prom i zaciągnąłem języka u pierwszego lepszego spotkanego kierowcy. Trafiłem na przyjaznego i wszystko ładnie mi wytłumaczył. Nawet poszedł ze mną po bilet. Później na promie wypiliśmy razem browara :D. Wiele można się nauczyć od innych kierowców. Do Szwecji płynąłem małym Kopernikiem natomiast wracałem ogromną Polonią. Full wypas. Byłem na serio pod wrażeniem. Myślałem że płynąc do Nowej Funlandii w Kanadzie znajdowałem się na super promie lecz to co zobaczyłem było jeszcze lepsze. Obsługa bardzo miła i przyjazna, jedzenie więcej niż zjadliwe, do tego pełno różnych atrakcji typu mini kasyno, pub, bar sklep i nawet chyba dyskoteka. Do tego nasze piękne dziewczyny w obsłudze.

Pobyt na lądzie szwedzkim był dość krótki. Przypłynąłem w czwarek rano i odpłynąłem wieczorem tego samego dnia. Miałem dokładnie 4 godziny jazdy od promu w miejsce rozładunku (Jonkoping) i wracałem na pusto, więc wszystko zmieściło się w dziewięciu godzinach jazdy lub czternastu godzinach pracy. Krajobrazy południowej Szwecji niewiele różnią się od polskich. Zielono, lasy, pola ale jest stanowczo czyściej. Do tego bardzo spokojny nastrój. Wszędzie pusto, mimo że tu i ówdzie czuć i widać znaki życia. Później zrozumiałem czemu wszystko wydawało mi się tak bardzo spokojne. Całkowity brak reklam przy drogach. W paru miasteczkach przez które przejechałem też nie zauważyłem krzyczących i pstrokatych bilboardów. Owszem można było spotkać szyldy róznych firm takich jak stacje paliw ale nic wspólnego z komercyjnym praniem mózgów obywateli. Zaimponowało mi to bardzo. Misteczka bardzo fajnie integrowały się w krajobraz. Na drogach wszyscy użytkownicy bardzo rozsądni i spokojni. Policji nawet nie zauważyłem. I najważniejsza rzecz : wszyscy mówią lub rozumieją po angielsku. Ale dosłownie wszyscy! Nie chciało mi się wierzyć kiedy polscy kierowcy na promie mówili mi że nawet w fabryce każdy rozumie angielski, ale tym razem nie ściemniali tylo mówili prawdę. I nie wiem czy trafiłem na taką firmę gdzie dostarczałem towar czy wszędzie tak jest: Pani która mnie obsużyłą zwracała się do mnie z wielkim uśmiechem i dużą życzliwością. Więc jak na pierwsze wrażenie Szwecja bardzo mi zaimponowała. Szkoda że nie pojechałem dalej na północ i nie poznałem innych krajobrazów ale sądze że jak na początek wystarczy. Doświadczenie było bardzo pozytywne.

Zdjęcia :

Pierwszy raz opuszczałem Polskę drogą morską i tak wyglądał zachód słońca nad Bałtykiem.


Tak przywitała mnie Szwecja : 



A tutaj prom którym wracałem :

Trzeba było cofać na prom.


Dałem radę mimo że ciasno. Naprowadzał mnie pracownik Unity Line i trzeba przyznać że chamsko krzyczał.


Bilecik.


Cumujemy w Świnoujściu:


Teraz jestem już w domu. Nareszcie. Będę tutaj bawił ponad tydzień. Należy się. Mam parę spraw do załatwienia takich jak wyrobienie sobie paszportu kanadyjskiego który niedługo mi wygasa. Jestem bardzo ciekawy ile mi to czasu zajmie. Wyrabiałem już w Montrealu polski paszport i cała procedura pięć lat temu trwała aż 6 miesięcy. Zobaczymy jak z tym poradzi sobie Kanada. No i sądzę że w przyszłym tygodniu zrewanżuję się i zastąpię moją ciszę conajmaniej dwoma filmikami. W końcu nie było mnie przez 28 dni i dość dużo nakręciłem. Mam też pomysł na parę wpisów na bloga więc bądzcie cierpliwi.


niedziela, 1 maja 2011

What happens in Vegas stays in Vegas. Not always.

Trzeci weekend w trasie. Szczerze to zaczyna mi się nudzić i dłużyć. Najwyższy czas zjechać do domu i zmienić sobie myśli oraz znów się stać człowiekiem który żyje między ludźmi. W między czasie trochę wspomnień do których już chyba Was trochę przyzwyczaiłem.

Las Vegas. Miasto hazardu i rozpusty. Właśnie to jest dziwne w Stanach. W tym dziwnym kraju można się spotkać z rzeczami całkowicie sobie przeciwnymi. Sekty religijne, ogromna moc kościoła oraz legalna prostytucja tak jak w Nevadzie. Paradoksalnie to stan gdzie większość ludzi ma pogląd radykalnej prawicy a główna część gospodarki jest oparta na turystyce związanej z hazardem i prostytucją.


Miasto znajduje się jakieś 350km od Los Angeles. Wystarczy przemierzyć pasmo gór, wspiąć się na pustynne wyżyny i później stopniowo zjeżdżać w dolinę gdzie jakiś czas temu mafia włoska postanowiła zrobić sobie miejsce żeby czyścić nieuczciwie zarobioną gotówkę. Teraz po tym wszystkim zostało miejsce które stanowi jedną z większych atrakcji turystycznych i rozrywki w USA. Na czym ta rozrywka polega? Wszystko kręci się dookoła jednego : ściągnąć do siebie jak nawięcej turystów żeby zostawili jak najwięcej kasy w kasynach. Każdy hotel ma swoje kasyno. Używają różnych argumentów : tani nocleg, dobre i tanie jedzenie. Dużo znanych piosenkarzy, piosenkarek ma tam swoje stałe przedstawienia. Dla Celine Dion zbudowano nawet osobną salę. Różnego rodzaju przedstawienia, wszystko żeby przycignąc do siebie masy turystów. Kasyn jest w Las Vegas grubo ponad sto. Od najmniejszej zadymionej speluny do błyszczącego hotelowego parteru z jednorękimi bandytami. Te maszyny można spotkać wszędzie. W kiblu, w motelu lub czemu nie: nawet i na stacji benzynowej. Las Vegas to również miasto gdzie można wziąć ślub w ciągu dwóch minut lub, jeśli zmienisz zdanie, rozwód i to w różnym stylu: w łóżku, za kierownicą samochodu lub w taki sposób na jaki tylko ma się ochotę.


Dość często się tamtędy przejeżdża jadąc ze wschodu do lub wracając z Kalifornii. Nie zawsze jest na to czas, ale gdy tylko mi się uda, staję i idę się przejść z piwem w ręku po Stripie wspominając inne czasy. Jest to chyba drugie miasto po Nowym Orleansie w USA gdzie spożywanie alkoholu w miejscach publicznych nie jest karane. To miasto ma swój nastrój. Trzeba porzyznać. Od marca do listopada temperatura nawet w nocy nie spada poniżej 35 stopni Celciusza a w dzień to naprawdę masakra bo termometr pokazuje ponad 50 stopni. Prawdziwe piekło i czuć jak powietrze przypieka skórę. Jak wychodzę ze schłodzonego klimą trucka uderza mnie fala gorąca jak z piekarnika. Zresztą to miasto najlepiej zwiedza się nocą przy błysku światła i neonów.  Zawsze lubię zbliżać do Las Vegas od północnej strony w nocy. Widok jest niesamowity. Ze względu na to że miasto jest w dolinie, jest taki moment podczas jazdy  że z totalnej ciemności wyłania się na całym horyzoncie morze zółtych światełek. Chyba mnie tam zaczyna coś wołać :)

I tyle wspomnień na dziś. Dostaję kota. Jednak 3 tygodnie w trasie i to stanie na parkingach, na serio można zgłupieć. W tym tygodiu wracam do Polski. Zrobię niezły objazd bo z Boru w Czechach jadę do Szwecji i mimo że spowoduje to że wrócę ciut później nie mam nic przeciwko. Tam mnie jeszcze nie było :D