Ostatni tydzień kręciłem się na krótkich, jak dla mnie, przerzutach. Minął w mgnieniu oka. Sporo czasu spędziłem w Niemczech bo większość tych krókich tras zaczynałem lub kończyłem w tym kraju. Dziwne nie jest, bo to przecież pierwsza gospodarka europejska. Za każdym razem jak jadę do tego kraju nachodzi mnie dziwny nastrój. Jakaś mieszanka obawy z trwogą. Nie ukrywam, nie przepadam za tym miejscem choć w sumie nie mam nic do ludzi którzy sobie tutaj mieszkają. Mają swój żelazny i surowy porządek. I za każdym razem jak tam wjeżdżam jest jakiś dziwne uczucie grozy i powagi. Zaczynając od łapanek na autostradach. Raz na jakiś czas, dość często zresztą, BAG (odpowiednik polskiego ITD) lubi stawać na dzikich parkingach na autostradzie i wyrywkowo ściągać auta ciężarowe albo osobowe, zależy od dnia. Jedziemy sobie autostradą a tu znak ograniczenia prędkości do 60km/h i niżej słówko: Kontrolle. Później tylko zależy od osoby która stoi z lizakiem i bacznie obserwuje ruch, czy jedziemy dalej czy wjeżdżamy na parking i zostajemy 'trzepani'. Nie miałem okazji jeszcze doświadczyć takiej kontroli ale domyślam się że nie należy ona do najprzyjemniejszych chwil. Sądzę że gdyby już miało się to stać to nie byłoby aż tak tragicznie. Doświadczenie nauczyło mnie odpowiednio filtrować informacje i historie nabyte od innych kierowców. Do dziś pamiętam jakiego miałem pietra jak pierwszy raz ściągneli mnie na wagę w Kanadzie i skontrolowali mi dokumenty. Ku mojemu zaskoczeniu oficer przywitał się i bardzo przyjaznym tonem powiedział : moim celem jest zrobić tak że jeśli wszystko będzie w porządku opuścisz to miejsce w następnych piętnastu minutach. Wiemy że dla Was liczy się czas i nie mamy zamiaru stwarzać większego opóźnienia. I faktycznie, przejrzał moje dokumenty, książkę, czas pracy i oczywiście nic nie znalazł. 15 minut później gnałem dalej autostradą. Ciekawe czy kontrola niemiecka jest aż tak surowa jak opowiadają o tym nasi kierowcy. Fakt że z boku, jak się przejeżdża autostradą, nieciekawie to wygląda ale dopóki tego nie doświadczę nie mogę się wypowiedzieć na ten temat.
Ale wracając do Niemiec. Jak każdy kraj jest to kraj paradoksów. Przynajmniej w branży transportu. W piątek spędziłem 5 godzin pod rampą w Hamburgu na rozładunku. Siły roboczej podobno w Niemczech brakuje. Na bramce w ochronie przywitał mnie Turek, mówiący płynnie po angielsku, a naczepę rozpakowywali Rosjanie. W naszym modelu ekonomicznym wszystko jest zrobione tak żeby wszędzie ograniczać koszty. Jedynie w biurze pracowała garstka Niemców.
Później niby miałem mieć ładunek do Polski ale jak zwykle coś nie wyszło ( nie wnikam bo możliwości jest od groma : ładunek dostał inny kierowca, trafił im się fracht na którym zarobią od groma kasy, auto jest potrzebne gdzies dalej w Europie żeby obsłużyć stałych klientów a nie w Polsce albo faktycznie nic innego nie było). Tak czy siak moja szanowna pani ze spedycji spytała mnie czy mam jakiś certyfikat z literką L lub XL na naczepę. Przeszukałem dokumenty i niby mam. No to świetnie, bierzemy! Już czułem że będą jakieś jaja. Przyszło zlecenie, wpisałem sobie adres w nawigację i znów pokręciłem głową. Ulice blisko centrum miasta. Lepiej być nie może. Do tego od paru dni męczyła mnie myśl że nie mam naklejki na szybę która pozwoli mi wjechać w pewne strefy niektórych niemieckich miast. Tak, kolejny przepis! Są to tak zwane strefy 'umwelt' gdzie mogą wjeżdżać tylko pojazdy które mają naklejki informujące o kategorii emisji spalin samochodu. Wystukałem w internecie Bremen i umwelt zone i oczywiście firma do której jechałem znajdowała się parę metrów w głębi takiej strefy. Sama naklejka nie kosztuje drogo, może jakieś 10 Euro, ale trzeba ją nabyć w specjalnym miejscu typu dealer samochodowy lub wydział komunikacji. A na to za bardzo nie było czasu. Cóż pojechałem na chybił trafił i ku mojemu szczęściu po drodze błądząc po uliczkach trafiłem na dealera aut osobowych. Tam mimo wszelkich starań bardzo miłego pracownika który na dodatek z chęcią mówił po angielsku, nie nabyłem jej bo był to dealer aut osobowych a nie ciężarowych. Dramat. Mówię sobie w głowie, zrobiłem co mogłem nie mam wyjścia: jadę.
I tak wylądowałem pod firmą prawie w centrum miasta. Na parkingu pod autostradą widzę polskie blachy, od razu ręka za CB i zaciągnąłem języka. Dowiedziałem się że ładuje tam gdzie ja i że aut nie wpuszają na zakład wcześniej jak 10 minut przed godziną awizacji. Wszystko jasne. Byłem 2 godzinki przed czasem więc odetchnąłem chwilę.
I załadunek. Spojrzełem na dokument : 24.9 ton. No chyba ich pogięło! Z doświadczenia wiem że nie mogę wziąć więcej niż 24.6T bo na pusto ważę 15.5T. Ale dobra. Mam mało paliwa więc będzie na styk. No i przed załadunkiem drugi raz tego dnia uslyszalem słowo: certyfikat. Ha! Wiedziałem. Niemiec popatrzył, pokręcił głową i pyta mnie czy mam 12 pasów bo według certyfikatu tyle muszę mieć żeby wziąć taki ładunek. Pewnie że mam. I kiedy wszyscy ładowali ten sam towar, na gorzej wypozażone plandeki niż moja i nie spinali pasów, ja zasuwałem jak głupi... Bo tak mówi certyfikat. Eh, kolejny dramat. Ale w Niemczech tak jest. Jest przepis, jest papier i nie ma że boli. Robimy tak jak ma być. Wózkowy był na tyle uprzejmy że przywiózł mi puste palety i postawil je na górę więc nie musiałem używać kątowników do pasów które uszkodziły by wrażliwy towar.
Zziajany jak pies wyjechałem z firmy, stanąłem na pierwszym lepszym bezpiecznym parkingu na autostradzie i kupiłem sobie dwa lodowate piwa. Chuk z tym że wydałem 5 Euro. Kto pracuje ten sobie nie żałuje. Najlepszy paradoks jest taki że ciągnę za sobą 25 ton piwa :D. Teraz jestem już pod firmą w Belgii gdzie będę zrzucał i przynajmniej nie boję się że coś z tym super cennym ładunkiem się stanie bo czuwa nade mną ochrona.
:D :D :D :D :D Już drugi raz w moim życiu wiozę piwo. Lubię to ! :D
Zdjęcia
1. Good stuff : Trucks bring it.
2. Oto jak wygląda moja europejska przygoda w tym roku :
Zapisuję wszystkie miejsca w których byłem samochodem ciężarowym.