czwartek, 29 marca 2012

Dziś kolejny wyjazd.

Tak, Ostatnia podróż, prosto po szybkim skoku do Polski, była wykańczająca. Nie ze względu na ilość kilometrów, którya nie była moim rekordem (9995km w 10 dni z dwoma dniami pauzy) tylko ze względu na to że  w połowie tej podróży złapała mnie grypa. Miałem szczęście w nieszczęściu, że akurat gorączka i ból kości były podczas obowiązkowej pauzy 36h, która przdłużyła sie w eropejską pauzę 45h. Dwa dni przeleżałem nie wychodząc nigdzie z kabiny, pijąc tylko gorący sok z wodą. Jestem przeciwnikiem jakich kolwiek leków ale skusiłem się na jakieś badziewie przeciwko bólu głowy i na wypocenie się dostępne na truck stopie.
W dzień, który już miałem jechać czułem się dość słabo ale gdy wsiadłem za kółko, magicznie poczułem się lepiej i poza suchym gardłem jak na mega kacu i lekkim kaszlem czułem się już w miarę na chodzie.
Powrót do Montrealu bez większych przygód z dostawą w Ottawie. Gdy we wtorek oddawałem kartę drogową, oznajmiono mi kolejny wyjazd, tym razem do British Columbi. Już nie byłem tam z trzy miesiące więc jest dobrze :)

Wyjeżdżam zatem i na sam koniec film, który skleciłem wczoraj, z moich dwóch wyjazdów na Florydę jeszcze przed Polską w lutym. Na pytanie coraz częściej padające: czy zainwestuję w kamerę HD odpowiedź brzmi tak. Już wiem nawet, którą chcę kupić ale po prostu nie mam czasu wybrać się do sklepu i wydać zarobioną kasę. Do tego przy takiej zmienie sprzętu, będę musiał również zaopatrzeć się w lepszy komputer, bo mój sześcio-letni dziadek nadaje się do muzeum i przetwarzanie na nim filmów o jakości HD jest nie do pomyślenia. Więc cierpliwości i narazie proszę zadowolić się jakością zwykłej kamery cyfrowej SONY :D.


wtorek, 20 marca 2012

Droga nr 200 w Montanie.

Dostarcza nomadowi, którym sądzę że jestem, odpowiedniej ilości przestrzeni. Dziś, miałem okazję odświeżyć sobie mały jej ułamek między miastami Great Falls i Missoulą. Byłem tutaj mniej więcej dwa lata temu białym, potężnym i silnym Volvem. Coraz mniej jest tych miejsc w których mogę powiedzieć że byłem tutaj ostatni raz w innej sytuacji, w innym trybie...
Zboczyłem z autostrady mimo wskazówek mojej firmy, która kazała mi jechać bardziej na południe, tylko i wyłącznie autostradą. Ostatnio zorientowałem się że koleś w Prince, który układa trasy i zrzutki ma tyle pojęcia o jeździe truckiem ile kot ma o wodzie i pływaniu. Więc gdy mówi mi swoje racje przez telefon włączam tryb wpada jednym uchem, wypada drugim. Droga, którą mi proponował była dłuższa, mimo że autostradą i co najważniejsze mniej ciekawa.
Troszkę niepokoiły mnie groźne chmury na horyzoncie bo wiedziałem że mam przed sobą poważny system meteorologiczny oraz jedno pasmo gór do przeskoczenia. Ale do odważnych świat należy! Za mną, naprzód! Tak na serio, to przez cały dzień jechałem za tym systemem, który przybywał zza gór Skalistych uciekając na północ. Wiedziałem że szanse są małe że mi coś utrudni.
Tylko przez parę chwil czułem jego bliskość poprzez silny wiatr wiejący w jego kierunku. Moja intuicja lub doświadczenie tym razem nie oszukały mnie. Zresztą, zaryzykowałem bo nie wiadomo kiedy znów będę miał okazję tędy przejechać. A opłacało się, oj opłacało. Ruch prawie nieistniejący: na odcinku 250km spotkałem może z 30 samochodów w tym może z trzy trucki. Pustkowia robią mi wiele dobrego.
Zostałem tylko ja z maszyną i w takich chwilach co jest najważniejsze: udaje mi się wyłączyć myśli. Tylko frajda z jazdy, wczucie się w sprzęt, każdą jego część. Takie chwile są bezcenne. Czuć maszynę, krajobraz i siebie. Chyba się powtarzam :).






Jutro pobudka dość późno, nigdzie mi się nie śpieszy a do tego mam kolejną drogę do przemierzenia, na której jeszcze nigdy nie byłem. US12  z Missoula,MT do Lewiston,ID. Poczekam więc aż wstanie słońce i dopiero gdy będzie jasno ruszę ku nowej przygodzie.

wtorek, 13 marca 2012

Mały update.

Dla ciekawych, którzy zauważyli że mapa Latitude z dziwnych powodów pokazuje że nieustannie wędruje po Polsce to tak, faktycznie zawitałem do kraju.

Nie jest to długi pobyt tylko w moim języku: szybki skok przez ocean bo pobyt w Ojczyźnie potrwa tylko siedem dni. Od świąt Bożego Narodzenia jeździłem truckiem jak szalony odpoczywając tylko tyle ile wymagało ode mnie prawo, więc musiałem trochę zresetować myśli i przysłowiowo "odchamić się". Okazja była dobra bo tak czy inaczej miałem parę spraw do załatwienia a nawet zostałem ojcem chrzestnym. 

Zaliczyłem również lot najnowszym cackiem lotnictwa cywilnego: Airbus A380 przeniósł mnie na swoich skrzydłach przez Atlantyk. Teraz natomiast jestem w przedziale pociągu Inter Regio, zasuwam do Warszawy i na tym kończy się pobyt w Polsce. W czwartek ruszam w trasę, tak się umawiałem
ze spedycją: mam im wysłać z Paryża emaila czy zdążyłem na przesiadkę i jeśli tak to wpadam znów w wir aż do dłuższego urlopu, zaprogramowanego na czerwiec i lipiec. 

Dziś Łęczyca i Warszawa, jutro Paryż i Montréal a później dzika Ameryka. Mówiłem już że jestem
Nomadem?





niedziela, 4 marca 2012

Troszkę pracy dookoła komina.

No bo jak nazwać wyjazd do miasta oddalonego o 250km od bazy? Ze względu na tydzień wolnego jaki sobie zażyczyłem od firmy w przyszłym tygodniu, mój dyspo zamiast ryzykować i wysyłać mnie gdzieś dalej zaproponował mi trochę pracy na "City". Kierowcy, którzy codziennie wracają do domu zwą się tutaj city driver lub po polsku kierowcy miastowi. Ten typ pracy ma również wiele wariantów ale to temat do ewentualnego przyszłego wpisu na blogu. Powiedzmy że w sobotę rano machnąłem sobie krótki kurs do stolicy prowincji, w której mieszkam, miasta Quebeck. Nie byłem płacony z licznika tylko jak na kierowcę miastowego przystało: na godzinę. Średnia stawka w Montrealu w obecnej chwili waha się w granicach 17-22 CAD. Od tego oczywiście trzeba odjąć podatek.
Więc, wyjechałem sobie o piątej rano z Montrealu z naczepą, którą przyciągnęła podwójna obsada z Arizony. Podstawiłem się pod rampę o ósmej trzydzieści na przedmieściach Quebecku, 240 km dalej. Rozładunek trwał około dwie godzinki co pozwoliło mi na mały relaks. Zawsze wkurzam się gdy czas spędzony pod rampą wydłuża się, ale w tym przypadku z satysfakcją kładłem się na łóżko. No bo co, jestem płacony za mój czas i nie mam żadnego ciśnienia że gdzieś się spóźnię. Po rozładunku bez ociągania się wykonałem telefon do spedycji i spytałem co dalej.  - Wracamy na pusto do Montrealu z małym czymś tuż przed, szczegóły później.
To małe coś zamieniło się w przepinkę naczep w ogromnej firmie transportowej, która daje Princowi ładunki do Kaliforni. Cała akcja trwała pół godzinki. Jak to dziwne że gdy człowiek pracuje na innych zasadach, wszystko idzie płynnie i nie ma opóźnień. I tak miałem mini satysfakcję że ciągnąłem choć przez parę kilometrów ładunek, który powędrował do Los Angeles w Kalifornii. Taka mała ciekawostka, to wiozłem kiedys ten ładunek pod innymi barwami aż do samego celu. Ale ten świat jest mały nie?

No dobra. Oto jak wyglądał mój wczorajszy wyjazd. Wczoraj wziąłem w ten krótki kurs moją koleżankę przyjaciółkę, którą znam już od nie wiem ilu lat i pomogła mi nagrać ten oto filmik :) Jutro ponownie ruszę i zrobię ten sam krótki kurs dookoła komina ;)


sobota, 3 marca 2012

Krótki kurs w okolice Chicago.

 Lubię jeździć daleko, ale równie dobrze mogę się zrelaksować robiąc króciaka w okolice Chicago. Tak, na tym kontynencie kurs do 1500km w jedną stronę jest uważany jako bliski wyjazd. Biorąc pod uwagę czas pracy i przeciętną prędkość jaką możemy uzyskać 'dużym' tutaj w jednym cyklu pracy, bardzo łatwym jest wyjechać wieczorem i dostarczyć towar następnego dnia 1000km dalej. Gdy wybieram się w taką podróż podchodzę do tego jak do małej niedzielnej przejżdżki samochodem. Biorę tylko koszulki na zmianę i minimalną ilość żywności bo będę nieobecny góra 3-4 dni. Nazywę to spacerkiem.

Często niestety bywa tak że ładunki na takich szlakach są dziwnie zorganizowane mimo że da je się wykonać całkowicie na legalu. Oto ostatnie moje zlecenie. Szef kazał mi się stawić w firmie o 14:00 i jeszcze przez telefon zaznaczył że dwie pierwsze zrzutki mam jutro 900km dalej. W całej naczepie miałem towar do czterech miejscowości. Odległość dzieląca pierwszą od ostatniej to następne tysiąc kilometrów. Nie będę Wam tłumaczył szczegółów czasu pracy, ale żeby wszystko było legalne musiałbym jechać na styk przez dwie nocki i na końcu każdej robić dostawy. Później męczenie się w kabinie bo w dzień trudno jest się wyspać gdy jest szum, zgiełk i jasno na dworze. Do tego zamiast wyjechac od razu z bazy o 14:00 musiałbym poczekać do wieczora i wyjechać około 20:00 i modlić się żeby na granicy nie było utrudnień żeby nie spóźnić się na dostawę. Totalny absurd tym bardziej że nie lubię męczyć się po nocach, szczególnie jeśli nie muszę. Wykonałem więc chwyt, który jest stosowany przez tutejszych kierowców od lat: cofnąłem książkę z czasem pracy przed granicą. Dlaczego przed granicą? Bo do niej nie zostawiłem ani jednego śladu  który można by sprawdzić w książce: nie miałem żadnego rachunku ani za paliwo(oczywiście z bazy wyjechałem z pełnymi kotłami ropy) ani za przejazd płatną drogą. Do tego wszystkie sześć stałych wag jakie miałem po drodze były zamknięte więc na żadnej z nich nie zanotowano mojej rejestracji (tak do końca nie jestem pewien czy spisują czasy przejazdów w Ontario ale mimo wszystko liczę się z tym).

Ruszyłem więc z Montrealu o 15:00, wylądowałem pod granicą około północy, poszedłem spać  i przez cztery godziny zdrowego snu zregenerowałem siły żeby podjechać ostatnie 90km na pierwszą dostawę. Granica o piątej rano też jest bardziej przelotowa więc spędziłem na niej dokładnie siedem minut. Podczas rozładunku dalszy sen: akurat nie przyszkadzało mi że wózkowemu zajęło półtorej godziny żeby zdjąć mi jedną paletę a sen na drugi spust to piękna rzecz, oj piękna! Jak wygonili mnie z pod rampy zdrzemnąłem się jeszcze z pół godzinki na parkingu i otworzyłem oczy już prawie świeży. Kawka i jedziemy dalej do drugiego miejsca rozładunku oddalonego o 200km. Teraz już bardziej na luzie bo nie miałem żadnego napięcia. Tam też jedna paletka i później tylko sześć godzin jazdy i wolne do następnego ranka na truck stopie zaledwie 20km od przed ostatniej zrzutki. Prysznic, cieply obiad i piwko (oczywiście po cichu :D) przed snem.

Powrót do Montrealu nie był tak przebojowy jak wyjazd, miałem pełny ładunek z Chicago. Przerobiona marchewka, która przybyła do zakładu gdzie ładowałem pociągiem towarowym z Kalifornii. W sumie cztery dni pracy i w zamian dość dobra kasa. Cóż lepszego żeby odpocząć od długich tras nie? Serio, dobrze jest sobie przypomnieć jak wygląda tryb pracy na krótkich dystansach ale robić to non stop może strasznie zmęczyć.

Owszem miałem jeszcze jedną opcję: powiedzieć szefowi żeby wypchał się z takim ładunkiem i przestawił mi awizację na dalszy termin. Z pewnością powiedziałby żebym jechał nocnym trybem więc wolałem wybrać opcję, która mimo nieleglana, wydawała mi się najbardziej rozsądna pod względem mojego ciała i bezpieczeństwa. Widzicie, urzędnicy oraz posłowie, którzy ustalają prawa są oddaleni od rzeczywistości. Dla nich człowiek, który nie pracował przez 10 godzin, czyli miał czas żeby wypocząc obojętnie czy to w nocy czy to w dzień, jest zdolny do prowadzenia 35 tonowego składu przez następne 11 godzin. Prawa nie mają nic wspólnego z biologią i naturą ciała ludzkiego choć chyba wszyscy wiedzą że najlepiej śpi się w nocy nie? Więc póki jeszcze na tym kontynencie mogę, to jeżdżę w miarę tak żeby mi to pasowało i gdy mam możliwość sobie pomóc to robię to. Oczywiście nie jeżdżę jak wariat 24 godziny pod rząd jak to się robiło jeszcze nie tak dawno na tym kontynencie. Dla mnie zdrowy sen to podstawa. Jestem gorliwym zwolenikiem nie przeginania z czasem pracy ale nie cierpię absurdu. Powiem Wam że od czasu doświadczenia europejskiego nauczyłem się idealnego planowania i opcji, którą opisałem w tym wpisie użyłem dwukrotnie od września. Więc postęp jest ;)