wtorek, 25 października 2011

Z zachodu na wschód.

UWAGA POST DOŚĆ TECHNICZNY.

Sądzę że niektórzy z Was obserwują jak przemieszczam się po tym kontynencie dzięki mapce, którą umieściłem wyżej. Zauważyliście może gdy jadę to nie potyczkuję się tylko idę na całego. Spójrzcie na zdjęcie obok: to moje statysyki jazdy pod koniec dzisiejszego dnia. Przeciętna prędkość wyszła 103km/h na 11 godzin jazdy. Powiem że całkiem nieźle! Z tego względu moja aktywność na necie zmniejsza się do minimum. Jest po prostu: jazda, sen, jazda, sen aż do celu. Fizycznie to dość wymagające. Po całym dniu 'dymania' nie mam ochoty na nic innego tylko na walnięcie się na łóżko. Dlatego więc posty nie pojawiają się aż tak często. Do tego o czym tutaj pisać skoro nic się nie dzieje oprócz podziwiania widoku autostrady w nieskończoność ( choć jest to wciągające, przyznaję)

Nie mniej jednak myśli i zdania chodziły mi cały dzień po głowie, więc postanowiłem je uwolnić z mojej mózgownicy i podzielić się nimi z Wami.

Kolejny powrót z zachodu na chłodni, czyli z towarem dość szybko psującym się. Znów na pace mam 20 ton jabłek i gruszek, tym razem idealnie schłodzonych, innymi słowy nie było żadnych nieprzyjemnych sytuacji podczas ładowania towaru. Z jednym małym wyjątkiem. Moja spedytorka jeszcze w piątek pytała mnie się czy dam radę z tym dotrzeć na wtorek rano do Montrealu jakieś 4700km dalej. Przeliczyłem wszystko i śmiało odpowiedziałem że tak, zaznaczając wyraźnie że wszystko będzie zależało od tego czy wyrobię się ze załadunkiem do wieczora. Widziałem że da się to zrobić legalnie według wszyskich przepisów, ale czekała mnie jazda przez przynajmniej 3 dni po nocach. Załadunek trwał 24 godziny. Miałem dwa miejsca gdzie zbierałem towar i w pierwszym miejscu, w piątkowe popołudnie, straciłem 5 godzin bo nie mogli doszukać się jednej palety jabłek. Gdy podjechałem pod drugie miejsce załadunku, 150km dalej, pod rampami świeciło pustkami: firma zamknięta. Nie zostało nic innego jak iść spać i czekać do rana aż otworzą. Dotarcie do Montrealu na wtorek rano stało się mało realne bo mimo że jestem szurnięty to nie do tego stopnia żeby jechać jak podwójna obsada. 66 godzin i 4700 km: to robota dla teama, nie dla mnie. Ja ustaliłem moją włąsną normę gdy wracam z zachodniego wybrzeża: 76 godzin. Pozwala mi to jechać "prawie" na legalu odpoczywając normalnie po 10 godzin dziennie. Prawie na legalu, bo naciągam jedynie ostatni dzień jazdy, wydłużając go o parę godzin i minimalnie skracając sen. Nie będę wnikał w szczegóły bo ponownie Was zgubię ale i tak sądzę że Prince nie powinien za bardzo na taki wynik narzekać. Gdy poinformowałem spedytorkę w poniedziałek o sytuacji, trochę się zmartwiła, ale powiedziała: trudno, poinformuję odbiorcę co i jak a ty jedź jak najszybciej tylko potrafisz. Co robię. Powiem Wam szczerze że "na jabłkach" bardzo rzadko zdarza się taki napięty termin, bo przeważnie dają aż 5 dni na powrót. Po prostu mam lekkiego nie farta jak na początek w tej firmie, ale bywa. Szybkie ładunki z zachodniego wybrzeża idą z Kalifornii. Napiszę o nich gdy będę z takim wracał.

Zresztą czy bym musiał jechać szybko czy nie to wracając mam swój styl. Wsiadam na konia i jazda! Od momentu wyjechania z Yakimy w Waszyngtonie stawałem tylko po paliwo i na spanie. Wczoraj ruszyłem w okolicach Salt Lake City w Utah, zatankowałem paliwo w dokładnie 9 minut w Cheyenne w Wyomingu i rzuciłem kotwicę na równiutkie dziesięć godzin w Gothenburgu w Nebrasce. Dzisiejszy dzień był jeszcze lepszy bo przejechałem 11 godzin na stop i wylądowałem już za Chicago na truck stopie w miejscowości Lake Station, Indiana ( 11 godzin jazdy to maksymalna ilość godzin jakie można jechać samochodem ciężarowych w USA dziennie). Od 7 am do 6:30PM. Tak, wiem: pół godziny dłużej. Wynikło to z tego faktu że wczoraj nie wykorzystałem 30 minut jazdy więc nadrobiłem to dzisiaj. Jakie to szczęście że mamy książki a nie tacho nie? Może szczęście albo nieszczęście ale po prostu tak jest. Teraz zostało mi jedynie 1300 km do Montrealu, rzut beretem. Nie będę musiał zatem nic kombinować. W Kanadzie mam prawo jechać aż 13 godzin w jeden dzień. 13h x 103km/h średniej = BINGO 1300 km. A może nawet jutro uda mi się uzyskać jeszcze lepszą przeciętną niż dzisiaj więc będę miał trochę zapasu na ewentulane korki w piekielnym Toronto. Jutro bez żadnej litości: start 4:45 AM i non stop aż do Montrealu. Wszystko jest wyliczone tak żeby przeskoczyć Toronto w południe. Jedyny postój będzie na granicy, sądzę że nie więcej niż 2 minutki. Dzwoniłem już do agenta i moje dokumenty są zrobione i zarejestrowane u kanadyjskich celników. Może, ewentualnie stanę na 15 minut w Mississaudze (przedmieścia Toronto) i zaopatrze się w polskie piwo. Brakuje mi go strasznie!

Na sam koniec pragnę jeszcze podziękować wszyskim, którzy do mnie piszą maile. Robią mi one wiele dobrego bo prawie każdy list oprócz pytań, zawiera jakieś dobre słowa. Podczas tych długich nieskończonych chwil spędzonych sam na sam z maszyną Wasze listy, komentarze do filmów oraz tu na blogu pozwalają mi odczuć że jestem mniej samotnym wilkiem. Dalej jestem zdziwiony że interesuje Was przeciętny kierowca trucka ale cóż. Postaram się w miare możliwości odpowiadać na listy, ale proszę uzbroić się w cierpliwość. Planuję również wnieść małe zmiany tutaj na blogu, między innymi dodać rubrykę obecnego zadania transportowego, które wykonuję. Razem z mapką da Wam to mniej więcej pojęcie gdzie, kiedy i dlaczego znajduję się w danym miejscu.

A więc GO GO GO to Montreal!

środa, 19 października 2011

Szybki przeskok przez pasma gór.

 Miałem to szczęscie że dziś była piękna pogoda. Zrzuciłem dwie palety z samego rana, czynność trwała dosłownie parę minut i uderzyłem jeszcze przed wschodem słońca w stronę pięknych gór skalistych. Znów moja droga poprowadziła przez rezerwat indiański: chciałem objechać Calgary i poranne korki. Droga była trochę kręta i wąska, ale napewno zaoszczędziłem wiele czasu i przy okazji odrykłem nową ścieżkę. Calgary znajduje się u stóp gór skalistych jeszcze na preriach, więc objeżdżanie go nie sprawia większego problemu. Jest to najwyżej położone miasto w całej Kanadzie, bo aż 1400m nad poziomem morza.

Gdy tak jedziemy na zachód i słońce wstaje za nami, nadaje to pięknych kolorów wierzchołkom gór. Świeży puszysty śnieg zabarwiony lekkim czerwieniem. W miarę jak zbliżałem się do pierwszego pasma gór we znaki zaczynały się dawać coraz to silniejsze porywy wiatru. Często gdy góry wyrastają przede mną na horyzoncie zadaję sobie pytanie: jak ta droga, którą jadę znajdzie sobie przejście i poprowadzi mnie na drugą stronę? Gdy zbliżam się coraz bliżej i widzę jaką potęgę mam przed sobą dalej z niedowierzaniem i fascynacją kiwam głową, Ale jednak, człowiek jakoś to zbudował i w pewnym sensie pokonał siły natury.

Spojrzałem na termometr Volva: temperatura zewnętrzna -5 stopni Celciusza. Brrrrr, wyjeżdżając z Montrealu było jeszcze prawie lato. Ale cóż, pokonywanie takich odległości wiąże się z tym że przejeżdżamy przez rózne pory roku. Dlatego w mojej podręcznej garderobie mam krótkie spodenki a obok czapkę i rękawiczki. Trzeba być przygotowanym na wszystko.
Sama droga szła rewelacyjnie. Byłem ciężki jak cholera, skład ważyl 38 ton więc trochę się nawajchowałem przy podjazdach pod górki. Volvo sprawuje się doskonale. Ma trochę dziwne przełożenie skrzyni biegów i biegi są dość "długie" więc trzeba używać trochę innej, bardziej dynamicznej techniki przy redukcji, ale da się przyzwyczaić.

Odświeżyłem sobie nazwy paru miast, o których już prawie zapomniałem, bo sama drogę znam dobrze i wiedziałem mniej więcej co znajduje się za każdym zakrętem. Nie było żadnych nowych odkryć ani nie miłych niespodzianek. Po prostu odwiedzenie starego dobrego szlaku z pięknymi krajobrazami.

Muszę przyznać, dziś był jeden z fajnieszych dni pracy za kółkiem od momentu podjęcia nowej pracy. Jestem już w okolicach Vancouver, ponad 4500km od domu i najlepsze jest to że w ogóle tego nie czuję. Wydaje mi się że zawodowy kierowca tak po pewnym czasie ma i wszędzie czuje się jak u siebie. Pamiętam moje pierwsze dalekie wyprawy: byłem nieźle podniecony i cały czas miałem tę świadomość że jestem gdzieś hen hen daleko. Teraz muszę sobie mimo woli o tym przypominać i powtarzać: mam niesamowite szczęście że mogę wykonywać zawód który po prostu kocham.

wtorek, 18 października 2011

Trzecia trasa w nowej firmie do Vancouver, BC

Choć może powinienem przestać na nią mówić nowa? W końcu za tydzień minie miesiąc jak w niej pracuję.

Jest jedena ludzka konwencja, która nigdy nie zostanie przekupiona przez skorumpowaną naturę człowieka. Paradoskalne nie? Czas ma to do siebie że płynie i nic go nie zatrzyma. Upłynął ponad miesiąc od wyjazdu z Polski i oto jestem prawie w połowie trzeciej wyprawy w kanadyjskiej firmie. W sumie to drugi konkretny kursik, bo krótki wypad w okolice Chicago można nazwać szybką rozrywką nie znaczącą wiele.

Teraz już wiem dlaczego jazda tutaj na tym kontynencie daje mi inny smak. Zrozumiałem to po dwukrotnej przygodzie europejskiej. Na starym kontynencie wszędzie jest pełno ludzi, wszędzie czuć ich obecność, nawet za dużymi miastami. Tutaj natomiast gdy wyjeżdżam za miasta dość szybko odczuwam przestrzeń, ogrom ziemi i przyrody. Ludność Europy i Ameryki północnej (wykluczając Meksyk) jest porównywalna, ale oczywiście obszar jest tutaj o wiele większy. Pokonując ogromne dystanse między każdymi miastami, odświeżając sobie w głowie znane mi krajobrazy i miejsca, zdaję sobie sprawę jak bardzo jestem od tego uzależniony. Często wyobrażam sobie że drogi po której jadę nie ma. Wtedy mam przed sobą obraz dziewiczych terenów nie zniszczonych ani nie zagospodarowanych przez człowieka. Takie drogi bez żadnych znaków cywilizacji najbardziej przypadają mi do gustu. Gdy zbliżam się do większej osady ludzkiej na widok krzyczących bilboardów od razu odczuwam że coś jest nie tak. Może faktycznie instynk nomada we mnie się budzi i nieświadomie odrzuca tryb życia oraz poziom rozwoju do jakiego doszła nasza cywilizacja. Wiem że sam w tym uczestniczę i również ciągnę korzyść ale gdzieś w głębi coś mi mówi że to wszystko nie ma większego sensu. Dobra koniec rozmyślań bo raz że Was zanudzę, a dwa że Was zgubię.

Więc trzeci wyjazd. Oczywiście dłuższa wyprawa. Tym razem aż do Vancouver. Wpadnie cała Kanada. Najpierw mała dostawa w Calgary, u stóp gór Skalistych i później wio piękną drogą przez olbrzymie góry. Trzeci kurs i trzeci ciągnik. Mam już dość tych przeprowadzek. Po każdej jestem trochę zdestabilizowany mimo tego że nie mam dużo rzeczy do przeniesienia. To Volvo na zdjęciu ma być już tym moim stałym. Przygoda z Internationalem, poprzednim ciągnikiem była fatalna. Owszem, fajnie: ogromna kabina, dużo schowków i tak dalej, ale jeżeli chodzi o jazdę to tragedia. Zawieszenie na kołach kierujących nie było na poduszkach co całkowicie zmieniało zachowanie auta na wyboistych drogach. Do tego miałem pecha i trafiłem na lekką awarię: wiatrak od silnika zablokował się i cały czas był na chodzie. Po paru godzinach jazdy z jego wyciem w tle można było dostać konkretnego bólu głowy. Sama zwrotność też była wątpliwa i dopiero na sam koniec wyjazdu mogłem powiedzieć że cofanie miałem opanowane. Może po prostu trafiłem na trefny model, ale jeśli ktoś mnie spyta to mu powiem: International, nigdy więcej. Dziwnym trafem przyjeli aż trzy drużyny do mojej firmy i  Volva VN660 są, według nich, za małe. Dlatego więc dostałem ten ciągnik i jestem z niego bardzo zadowolony. 485 koni mechanicznych, rocznik 2009 i wszystko w środku czyste i sprawne. To się liczy. Muszę jedynie trochę go przewietrzyć bo poprzedni kierowca musiał tutaj nieźle kurzyć fajki.

Kamera na stojaku, aprat w ręce i jutro rano uderzam w góry Skaliste. Mam koncepcję na film, który Wam przybliży tę drogę ale nic nie obiecuję co do kiedy. Żebyście wiedzieli ile ujęć robię, zanim powiem coś sensownego do kamery. :D Więc może jeszcze z dwie trzy wyprawy i coś ciekawego się uzbiera. Postaram się jak najszybciej, oczywiście ;)

piątek, 14 października 2011

Długo oczekiwany film, pierwszy zza wielkiej wody od czasu wyjazdu z Polski.

Mam nadzieję że Wam się spodoba!

niedziela, 9 października 2011

Niezła gafa!

Wczoraj, przez moje roztrzepanie znalazłem się w bardzo niezręcznej sytuacji. Do tej pory jak o tym myślę, a nie da się nie myśleć, to mam ochotę włożyć głowę w piasek, albo lepiej: w ogóle zapaść się pod ziemię.

Wracałem już z pustą naczepą do bazy po rozładunku w Ottawie, który poszedł dość zręcznie. Naczepa radośnie podskakiwała na wybojach wyśmienitych dróg wschodniego Ontario. Tak jakby cieszyła się ze mną z pięknej, ciepłej pogody. Wypadło że w tym roku w Kanadzie indiańskie lato przyszło dość wcześniej. Wiedziałem również że już w Montrealu będę zmieniał mój tymczasowy ciągnik na inny, który ma być moim stałym narzędziem pracy.

I tutaj zaczęły się problemy. Dostałem klucz oraz numer trucka. Wchodząc do niego od razu uderzyła mnie nieprzyjemna woń papierosów. Widok był jeszcze bardziej żałosny: wszędzie pełno jakiś rzeczy w nieładzie: sandały, na łóżku jakiś śpiwór, czajnik do gotowania wody na podłodze itd itp. Wróciłem do biura i mówię do szefa że ten truck nie jest wyczyszczony i pełno w nim rzeczy po kimś. Szef podrapał się po głowie, zadzwonił do kierowcy i spytał go czemu nie opróżnił trucka. Z rozmowy wynikło że zrobił to i jeśli jakieś rzeczy tam zostały można je wszystkie wyrzucić. Sam właściciel poszedł ze mną do tego żałosnego trucka, popatrzył na jego stan i mówi: podjeżdżaj nim pod kontener ze śmieciami. Pomagał mi wywalić wszystko, ale dosłownie wszystko. Operacja trwała jakieś 10 minut po czym powiedział mi żebym pojechał na myjnie żeby dokładnie umyli go w środku. Pięknie, myślę sobie. Cała afera zaczęła się gdy ni z tąd ni z owąd, podczas gdy spokojnie układałem moje rzeczy w śrdoku kabiny ktoś puka i pyta: Co robisz w moim trucku? Trochę mnie zatkało ale mówię że zadamawiam się bo od dzisiaj ja mam nim jeździć.
-Jak to? A gdzie moje rzeczy? po akcencie poznałem że to Rosjanin.
-Szef kazał mi je wyrzucić do śmieci i pomagał mi w tym.
Cisza. Zadzwonił do szefa i po krótkiej rozmowie podał mi słuchawkę:
-W trucku o jakim numerze jesteś???
Nerwowo popatrzyłem na kluczyki i na numer jaki tam jest: w 564124
-Napewno???? Jesteś w 564128! Przyjdzcie natychmiast na górę! I rzucił słuchawką.

Zrozumiałem. Byłem nie w tym trucku co trzeba i wyrzuciłem, razem z szefem wszystkie rzeczy tego nieszczęśliwego kierowcy, co więcej jego zmiennikia również, bo to truck podwójnej obsady.

Rusek zaczął kląć, zrobiło mi się strasznie głupio i mówię mu że nie rozumiem jak to jest bo kluczyk który miałem pasował! On na to że w tej firmie kluczyki są wszystkie takie same do tych wypożyczonych ciągników. Oczywiście zacząłem go przepraszać i zaczęło mi się robić coraz bardziej gorąco.
Tłumaczę mu że sprawdziłem numer , w pośpiechu pewnie nie dojrzałem ostatniej cyferki a że kluczyk pasował i do drzwi i do stacyjki to wprowadziło mnie w błąd oraz nie zbudziło żadnych podejrzeń. Pomyślał, pomślał aż w końcu zaczął się śmiać.
-  Jestes nowy nie? Mówisz po rosyjsku? bo masz dziwny akcent.
- Jestem Polakiem.
- Dobra chodźmy na górę i nie przejmuj się, poklepał mnie po ramieniu, - Shit happends.

Szef wziął mnie na dywanik i mówi: Wiesz co by się stało gdybyś pojechał tym truckiem na granicę? Mielibyśmy wiele kłopotów. Odpowiedziałem mu że z pewnością bym skapnął się przed granicą że coś nie tak bo zawsze trzy razy sprawdzam numery rejestracyjne czy są zgodne z tym co mam w dokumentach. Nie mniej jednak przyznałem się do winy. Jak się popełnia błąd najlepszą kuracją przyznać się do niego od razu. Zresztą według mnie szef trochę miał w tym udziału bo on też nie sprawdził numeru trucka :D.

Rosjanina też wziął na rozmowę, odpalił mu trochę gotówki za wyrzucone rzeczy, także gdy już wychodziliśmy z biura miał dość duży uśmiech na twarzy. Odnalazłem na placu właściwy ciągnik, sprawdziłem jego numery pięć razy, po czym szybko przełożyłem moje manatki i pojechałem do domu. Zrelaksowałem się wypijając duszkiem dwa zimne piwa.: CO ZA DZIEŃ! Do tej pory jeszcze chce mi się krzyczeć gdy myśle o tej całej, niezręcznej sytuacji.

Dzisiaj znów wyjazd. Tym razem króciutki bo tylko okolice Chicago. Nie ma co siedzieć w domu, jak jest praca to się ją bierze, szczególnie po takich wakacjach jakie sobie zrobiłem. Wrócę pewnie w środę najpóźniej i wtedy postaram się skleić dla Was jakiś film z pierwszej mojej wyprawy. Materiału mam sporo tylko czasu na jego obróbkę mało.

Oto pojazd, który od dzisiaj jest moim drugim domem:


czwartek, 6 października 2011

Opowieści o wątpliwej treści.

Opowiem Wam dzisiaj w jakiej dziwnej sytuacji może znaleść się kierowca gdy firma, która wysyła towar oraz jego odbiorca grają w dziwną grę i kombinują jak wrobić przewoźnika i narazić go na przewiezienie ładunku za pół ceny lub generalnie za darmo.

Najpierw parę definicji i faktów. Naczepa - chłodnia w której przewozi się towar, ma ograniczoną wydajność. Jest ona przystosowana do utrzymania różnych temperatur ale nie jest w stanie schłodzić ani ogrzać produtku, który  w nią ładujemy. Dlatego podczas załadunku bardzo ważnym jest sprawdzić czy to co nam ładują na chłodnię jest gotowe do transportu. Innaczej: czy produkt ma taką temperaturę jaka jest wymagana do przewozu na dokumencie przewozowym.

Cała checa polega na tym że jeśli kierowca nie sprawdzi i załaduje np ciepłe pomidory to firma która zamówiła towar może odmówić przyjęcia, lub nawet domagać się odszkodowania od przewoźnika za przyjęcie trefnego towaru. Wiadomo że owoce i warzywa jeśli nie mają odpowiedniej temperatury dość szybko się psują.

Mój początek tygodnia był bardzo ciekawy. Po całym weekendzie dostałem w końcu zlecenie. Mam załadować 20 palet jabłek i gruszek w trzech różnych miejscach. Na zleceniu było wyraźnie zaznaczone żebym ustawił chłodnię na 33 stopni Fahrenheita (około 0.5 Celciusza) i żebym dobrze zmierzył temperaturę jabłek. Nie mogły być cieplejsze niż 38 stopni. W pierwszej firmie poszło idealnie: załadunek trwał 20 minut i wszystkie palety były odpowiednio schłodzone. Natomiast w drugim miejscu zaczęły się przeboje. Towar był zdecydowanie za ciepły bo termometr wskazywał prawie 50 stopni. Pierwsze co to telefon do mojej spedytorki żeby ją poinformować o tym co mi chcą wcisnąć. Nerwowym głosem kazała czekać na jej telefon, rozłączyła się i zadzwoniła do firmy która zamówiła towar. Po 10 minutach oddzwoniła i kazała mi wstrzymać załadunek, nie brać nic na chłodnię i czekać tam do rana żeby te ciepłe palety zostały schłodzone. Ciut za późno, bo mnie już dawno wygonili z pod rampy, niesamowicie szybko wózkowi uwijali się z ładowaniem. Idę zatem do okienka i tłumaczę życzliwej pani, która miała już wszystkie dokumenty gotowe do podpisania, że niestety ale towaru nie mogę przyjąć i proszę o natychmiastowe zdjęcie go z naczepy. Zrobiła duże oczy ale gdy użyłem argumentu że na naczepie mam inny ładunek i jej ciepłe palety mogą zepsuć te, które załadowałem w innej firmie od razu podała numer rampy. Była godzina 6 wieczorem. Po całym weekendzie próżnowania, miałem znów czekać do rana. No cóź bywa. Rano od nowa ta sama porocedura. Budzi mnie ktoś i pyta się czy jestem tym gościem co wczoraj odmówił załadunku. Że co? Ja Odmówiłem?
- Choć zmierzyć jeszcze raz, powiedział wózkowy - ale od wczoraj nic się nie zmieniło, albo je bierzesz takie, albo jak chcesz to możesz czekać jeszcze jeden dzień i może wtedy będą zimne. Wyraźnie odczułem sarkazm w jego głosie. Zrozumiałem że mierzenie temperatury nie ma najmniejszego sensu i od razu wykonałem tel do spedycji. I od nowa ta sama bajka, telefony tu i tam a ja sobie czekam i powoli zaczyna mnie to wszystko coraz bardziej irytować. Wykonuję moją pracę według wskazówek  mojego pracodawcy a tu gdzie ładuję zaczynają do mnie mieć pretensje i krzywo na mnie patrzeć bo robię im problem od prawie doby. Na dokumencie przewozowym jest napisane czarne na białym że temperatura w jakiej produkt ma tranzytować to 33 stopnie to czemu upierają się żeby wcisnąć mi coś co jest cieplejsze. Do tego sam odbiorca się na to nie zgadza. I tak odbijali sobie piłkę jeszcze z parę godzin a kierowca sobie czekał. Kogo obchodzi kierowca, czy mu się spieszy czy nie, czy może też już ma dość tego czekania. W końcu odbiorca zgodził się na jabłka w takim stanie potwierdzając to faxem do mojej firmy. Do tego przy podpisywaniu papierów bardzo wyraźnie zaznaczyłem jaką temperaturę miał towar przy odbiorze. Pani w okienku znów kręciła nosem że niby dlaczego. - Dlatego że tyle ma! Chce pani ze mną iść zmierzyć???? - zaczynały mi puszczać nerwy.

Bo co by się stało gdybym machnął ręką i na początku załadował ciepły towar nie informując o tym nikogo? Przy odbiorze, klient mógłby stwierdzić że ładunek nie nadaje się do niczego i żąda odszkodowania od mojego przewoźnika. Akurat jabłka nie są aż tak wrażliwym owocem i nawet gdy są cieplejsze tak szybko się nie psują więc nieodpowiednia temperatura mogła być tylko pretekstem bo i tak poszłyby do sprzedaży. Mam fakturki, bo jadę z tym przez granicę: wiozę całą naczepę jabłek i gruszek o wartości ponad 20000 USD. Cena za kurs z zachodu na wschód kontynentu w dniu dzisiejszym to około 6000-7000USD.  Tak więc przy załadunku trzeba być bardzo , ale to bardzo ostrożnym.




Zapomniałem o tej całej niezręcznej sytuacji gdy już byłem załadowany i zacząłem zmierzać na zachód. Washyngton to piękny stan i cieszy mnie że teraz będę miał okazję go poznać bliżej. Oto parę fotek z wtorkowego popołudnia gdy zmierzałem na zachód drogą nr 2. Mimo że straciłem dzień na załadunku to i tak muszę to dowieść na sobotę rano do Ottawy. Da się to zrobić jeszcze na legalu, ale po drodze nie może wypaść mi nic niespodziewanego. Sądzę że i tak w ostatni dzień będę musiał sobie skrócić pauzę dobową o jakieś 2 godzinki ale to już tylko taki mały szczegół.

niedziela, 2 października 2011

Powtórka z rozrywki.

Po całym tygodniu rzetelnej pracy, transport szybko przypomniał mi że nie ma co planować. Pierwsza wyprawa szła idealnie aż do piątku rano. Myślałem że będę już miał coś gotowego żeby załadować do Montrealu. Już w czwartek spedytor powiedział mi żebym udał się 400km dalej w kierunku Ellensburg w Washyngtonie i był w stanie gotowości. Tak więc zaplanowałem sobie że ewentualnie stracę cały piątek na załadunku, tak na chłodniach bywa i w sobotę rano zacznę mój powrót żeby dotrzeć do Montrealu najpóźniej we wtorek wieczorem. A tu masz, lekkie rozczarowanie bo w piątek nic się nie znalazło, co gorsze w sobotę tak samo nic. Mam okazję przypomnieć sobie jak wygląda pauza, którą kręciłem prawie co tydzień w Europie . Mam tę swobodę że mogę sobie przestawiać auto do woli, lub jechać nim na zakupy albo nawet wypiąć ciągnik i używać oficjalnie jako prywatny samochód. Prawo tutaj na to zezwala, tylko trzeba opisać w książce kilometry, które nabiję na liczniku używając ciągnika 'nie do pracy'. Całkiem fajne rozwiązanie, człowiek mniej się czuje więźniem w trasie.

Korzystając więc z wolnego czasu, odpowiem dziś na jedno z  pytań, które zadajecie mi na blogu, przez maile oraz w komentarzach pod filmami Youtube.

Kwestia wyżywenia. Od prawie już roku zmieniłem moją dietę w taki sposób żeby wyeliminować z niej całkowicie mięso. Była to długo przemyślana decyzja, którą próbowałem wprowadzić w życie już trzy razy. Mam cichą nadzieję że tym razem wytrwam w postanowieniu do końca. Żeby nie przytyć w trasie, jedzenie lub nie jedzenia mięsa zresztą nie ma nic do rzeczy. Podstawa to jakość jedzenia jakie spożywamy. Najlepiej brać je ze sobą z domu i jak najrzadziej korzystać z usług restauracji przy drodze gdzie jakość często jest wątpliwa. Dobrze jest też jeść często ale małe porcje. Żywności przetworzonej, z różnymi przemysłowymi konserwantami i ogromną ilością soli, też staram się unikać (puszki, konserwy, zupki w torebkach). Spożywanie pieczywa odgrywa swoją rolę i jem go bardzo mało, przeważnie tylko na śniadanie. Unikam również napojów gazowanych. To największa trucizna jaką chyba człowiek wymyślił. Zawierają one w sobie ogromną ilość cukru, a te niby wersje 'light' mają jeszce więcej chemii, która niewiadomo jaki ma wpływ na organizm. Najlepiej jest pić wodę, lub soki, które mieszam z wodą bo niestety one również mają przesadną ilość cukru. Najczęściej w trasę biorę dobry zapas sera, parę jajek, orzechy (nie ziemne) jakieś owoce i oczywiście warzywa. Uwielbiam jeść pieczywo z warzywami. Do tego wszystkiego trzeba dodać troszeczkę wysiłku fizycznego. Wiem że w trasie nie zawsze jest na to czas oraz chęci, ale przynajmniej dwa razy w tygodniu trzeba się spiąć i albo trochę pobiegać a jak nie ma się do tego warunków można bardzo łatwo zrobić sobie intensywny trening przy aucie. Ostatnio właśnie to mi się spodobało (dzięki mojemu kumplowi z Polski, który mi to pokazał) : 100 przysiadów, 50 pompek, 50 wskoków na stopień i 10 razy sprint po 500 metrów każdy. Ciało dostaje taki wycisk że szok i trwa to tylko góra 15 minut. Gdy jestem w domu, za każdym razem staram się chodzić na basen bo uwielbiam pływać. Mimo tych wszytkich zasad, które stosuję dość liberalnie, bo jestem tylko człowiekiem, moje ciało i tak nie wygląda tak jakbym chciał. Sądzę że to wina mojej słabości do dobrego piwa i chipsów, z którymi walczę nieustannie :D.

I tak czas sobie leci. Jest już niedziela i sądzę że jutro w końcu coś dla mnie znajdą żebym mógł się stąd ruszyć. Wczoraj byłem się przejść do sklepu, jakieś 2 kilometry. Musiałem stanowić dziwny widok na ulicach tego miasteczka, bo byłem jedynym pieszym na ulicy. Czułem na sobie wzrok i tak jakbym czytał w myślach kierowców samochodów: co ten koleś tutaj wyprawia? W Stanach wszystko odbywa się samochodem. Jeździ tutaj tyle pick upów z silnikami V8 o pojemności 5.0L że aż strach pomyśleć ile to wszystko razem wzięte spala benzyny w jeden dzień. Ogromne maszyny żeby przewozić najczęściej jedną osobę parę kilometrów do pracy lub do sklepu. Cóż za strata enrgii ale jak to się tutaj mówi: it's the american way.

Odpowiedzi na kolejne pytania w następnym wolnym czasie w trasie :)