wtorek, 28 sierpnia 2012

Cuba Si Yankis No.

To pierwszy slogan jaki rzucił mi się w oczy po wylądowaniu na małym prowincjonalnym lotnisku miasteczka Camaguay na Kubie. Pierwsze myśli, które kiełkowały mi w głowie jeszcze gdy samolot kołował podjeżdżając pod skromny budynek lotniska, to fakt że po raz pierwszy od ponad dwudziestu lat znalazłem się na terytorium państwa komunistycznego. Ostatni raz miało to miejsce gdy byłem czieckiem w Polsce w roku 1988. Moje wspomnienia polityczne z dzieciństwa są naturalnie ubogie, wręcz nie istniejące, więc teraz z inną świadomością oraz ogromną ciekawością chciałem zobaczyć ten tryb bycia, życia i umysłu. Miałem ku temu wyśmienitą okazję gdyż mój przyjaciel Allan ma tutaj żonę (mimo tego za każdym razem potrzebuje przepustkę od rządu żeby nocować w jej mieszkaniu) i jest częstym gościem tego państwa. Zobaczyłem więc, podczas pierwszych dni mojego pobytu, Kubę od strony wewnętrznej, taką jaką ludność tego kraju ma na codzień.

Kuba ma przede wszystkim dwie waluty: Peso i Peso Convertible (CUC) czyli Peso wymienne. Ta pierwsza jest zarezerwowana dla obywateli Kuby i można ją używać do zakupu produktów podstawowych (przede wszystkim żywności) oraz w niektórych restauracjach lub spelunach dla Kubańczyków, gdzie turyści raczej nie mają wstępu . Ci ostatni mogą używać tylko CUC a kurs ustalany jest przez rząd Kubański. Za 100CAD uzyskałem 96CUC. Ceny dla turystów są w miarę rozsądne (w zależności oczywiście skąd turysta pochodzi a w moim przypadku finansowo byłem kanadyjczykiem) ale biorąc pod uwagę fakt że przeciętny miesięczny zarobek Kubańczyka wynosi od 12 do 19CUC, kupując dwa piwa oraz pizzę i płacąc za to około 15CUC czułem się jakbym popełniał jakieś przestępstwo. Głupio było mi wobec osoby, która mnie obsługuje że wydaję na jeden posiłek sumkę jaką ona zarabia w ciągu miesiąca. Ale cóż, Kuba będąc pod wpływem sakncji ekonomicznych ze strony USA ma dość ograniczoną możliwość wpływu walut zagranicznych, więc głównym jej źródłem jest branża turystyki i kasy jaką turyści zostawią na tej małej wyspie. Paradokslane jest jednak to że większość produktów "luksusowych" takich jak sprzęt AGD lub nawet kosmetyki, nie wspominając o paliwie, są do nabycia tylko i wyłącznie w CUC. 

Według mnie ten kraj jest na etapie komunizmu jaki był w Polsce przed jego upadkiem. W sklepach wszystko jest tylko ludzie nie mają pieniędzy żeby kupować. Choć nie do końca. Dużo Kubańczyków ma rodziny za granicą, które wspierają je finansowo. Najbardziej ciekawiły mnie sklepy gdzie można było nabyć rzeczy na kartki. Tak ten system tam jeszcze obowiązuje. Z tego co się dowiedziałem to kupuje się tam rzeczy takie jak ryż, olej, proszek do prania i temu podobne. 
Duża część ekonomi kubańskiej odbywa się za pomocą czarnego rynku. Oficjalnie prywatne interesy są zakazane ale w praktyce jest całkiem inaczej. 





Idąc ulicą pewnego ranka słyszę jak sprzedawca krzyczy: mam czerwoną cebulę, po dobrej cenie, kto kupuje! Jedzie z wózkiem i w miarę jak zagłebia się w uliczkę z domów wychodzą ludzie, którzy są zainteresowani ofertą.


I tak jest z wieloma rzeczami. Trzeba tylko wiedzieć co, gdzie i jak. Na przykład brat żony Allana zabrał mnie na przejażdżkę rowerową po Camaguay. Zanim jednak wyruszyliśmy podjechaliśmy pod jedne z wielu drzwi licznych domostw. Puk puk, wychodzi jakieś dziecko i po wymianie kilku słów podaje wąż z powietrzem. Tak, podjechaliśmy podpompować koła za co zapłaciliśmy parę Pesos.  Czasami ludzie umówiają się na wymianę produktów lub serwisów. Na Kubie jest takie powiedzenie: trzeba wiecznie negocjować, słowem: kombinować. Ten ma świeże jaja, tamten trochę miodu, pomaluję Ci mieszkanie za parę litrów benzyny i tak dalej i tak dalej. I jeszcze jedna bardzo ważna rzecz: nic co ma jaką kolwiek wartość nie jest wyrzucane na Kubie. Nawet głupia butelka po Coca Coli nie idzie do śmieci.





Następna ciekawa rzecz, z której jest znana Kuba to że można tutaj spotkać samochody z całego świata i z różnych epok. Nie jest dziwnym widokiem spotkać polskiego wylansowanego Malucha zaparkowanego obok starego amerykańskiego krązownika z lat piędziesiątych a jeszcze dalej dwu letnią BMWicę. Trzeba przyznać że klimat sprzyja tutaj starym autom a i mechanicy kubańscy potrafią zrobić cuda z tym co mają. Tak więc często spotyka się auta z całkiem innymi silnikami, systemami aby tylko jeździł i ładnie wyglądał. Na Kubę jedynie rząd może sprowadzać samochody i bardzo mało jest samochodów prywatnych. Głównie są to samochody służbowe, wykorzystywane również przez pracowników dla celów prywatnych. Ciekawy jest także transport zbiorowy. Dla biednych mieszkańców są tego typu "autobusy", już nawet nie wiem co to za marka, a czasami jeżdżą po prostu na pace. Dla turystów oraz dla ludzi którzy mają trochę więcej kasy są normalne autobusy z klimą tak jak na zachodzie. 




W sumie życie na Kubie jest bardzo spokojne. Ludzie się nigdzie nie śpieszą i w miarę spokojnie walczą o swój byt. Dlatego spędziłem tylko parę dni w Camaguay, gdyż dłuższe siedzenie w tym miejscu szybko się nudzi bo nie ma tam nic specjalnego do roboty. Drugą część urlopu spędziłem w typowym resorcie "All Inclusive" czyli żarcie, alko i wypoczynek ile dusza zapragnie. W sumie niezły relaks, ale spotkałem tam już więcej świata zachodniego gdyż praktycznie cały hotel był zapełniony turystami z Montrealu. I wiadomo, o czym rozmawiają podpici turyści w basenie lub na plaży: o ich problemach w pracy lub w życiu osobistym. Tak jakby nie mogli ich zostawić tam w innym świecie. Przypuszczam że takie problemy dla przeciętnego Kubańczyka były by marzeniem. Większość czasu spędziłem na leżaku smażąc się i przyswajając myśl że niedługo też wrócę do innej rzeczywistości zwanej dobrobytem. 

I tak. W czwartek w nocy wsiadłem w spóźniony samolot z Camaguay. Wylądowałem w Montrealu o siódmej rano w piątek. Doczpłapałem się do domu dzięki komunikacji miejskiej, troszkę podrzemałem, po czym zadzwoniłem do Prince. Taaaaa, ja nie mogę usiedzieć na miejscu więcej niż dobę :D. Powiedziano mi że mają dla mnie ładunek i że mogę wyjeżdżać w sobotę rano. Nie zostało mi nic jak spakować się, ugotować żarcie i wyspać się. 

Ruszyłem o jedenastej rano z bazy, cztery dni później zrzucałem towar na drugim końcu Kanady w Vancouver, a teraz kończę pisać tego posta z motelu gdzieś w Nebrasce gdyż niestety moje czerwone Volvo nawaliło w drodze powrotnej. Cóż, złośliwość rzczy martwych, albo foch maszyny za moją długą nieobecność. Tym razem poszła sprężarka od powietrza. Nie mniej jednak pozwoli mi to trochę złapać tchu i odpoczać po zajefajnych wakacjach, które sobie sprawiłem po całym roku pracy.



















sobota, 4 sierpnia 2012

Drugie wakacje w trybie Peugeot 306 1.9D

Rocznik mojego auta to 1998. Przebieg na liczniku po tej podróży wynosi około 230 tysięcy kilomerów. Jak na starą francuską technologię muszę przyznać całkiem nieźle. Autko nie zawiodło ani razu. Jedyny mały incydent jaki doznałem to spalenie bezpiecznika odpowiedzialnego za prąd w zapalniczce oraz... zapłonu. Od razu skapowałem że coś nie teges gdy podłączając nawigację usłyszałem pstryk. Okazuje się że gniazdko jest skonstruowane tylko i wyłącznie do rozgrzewania zapalniczki. Podłączenie innego akcesoria grozi właśnie spaleniem bezpiecznika. Do tego, w gorących temperaturach i gdy było pod górkę, mały silniczek Peugeota zaczynał się lekko nagrzewać ale bacznie obserwując wskaźnik temperatury i dostosowując prędkość do niej nigdy nie doszło do punktu krytycznego. Według mnie to zbyt słaba wydajność systemu chłodzącego silnik ale dało się z tym żyć. Pomijając te dwa szczegóły nie mogę nic zarzucić tej dzielnej, lekko przymulonej, aczkolwiek gdy trzeba , zwinnej maszynie.

Plan podróży był dość prosty. Stworzyłem sobie najpierw prowizoryczną mapę w googlach i później lekko zmieniałem kurs kierując się prawdziwą mapą i nawigacją. Miałem tylko jeden zaplanowany punkt podróży: znaleść się w Istanbule w Turcji w sobotę przed południem gdyż zarezerwowałem sobie tam hotel na jeden dzień. Reszta to czysto spontaniczne podjętę decyzje co do miejsca noclegu. Czasami w namiocie obok samochodu lub na dziko nad morzem albo jak cena nie była zbyt przesadna, nawet i w hotelu.

Z Polski polecieliśmy na Węgry i Budapesz. Polecieliśmy, gdyż w części mojej podróży uczsteniczył mój kumpel Allan. Gdy usłyszał co mam w planie i do tego że mam zamiar zrobić to sam spytał się czy może dołączyć choć do części mojej podróży (w drodze powrotnej odstawiłem go na lotnisko w Bergamo we Włoszech i stamtąd szybciej wrócił do Polski).
Przejazd przez Słowację był fajny ale pogoda niestety była dość ponura. Rozpogodziło się dopiero na drugi dzień przed wjazdem do Rumunii. Odkryłem tam, poza pięknymi krajobrazami na szlaku w kierunku Bukaresztu, ciekawe nawyki tamtejszych kierowców. W Polsce nasi jeżdżą jak wariaci, ale co tam się dzieje to już lekka przesada. Obojętnie czy to dużym czy osobówką, ograniczenia prędkości rzadko kiedy są przestrzegane. Co więcej wyprzedzanie na czołówkę jest tutaj na porządku dziennym. Kilkakrotnie zdarzyło mi się że ciężarówka zaczęła mnie wyprzedzać na podwójnej lini w terenie zabudowanym mimo że nie zwalniałem zupełnie do dozwolonego limitu prędkości. Chciałem się dostosować do ruchu ale niestety nie jestem typu kierowcą, który będzie zasuwał 90 na godzinę (a czasami szybciej!) przez miasteczko pełne życia, dzieci, ludzi i zwierząt. To nieodpowiedzialne gdyż błąd z każdej strony grozi fatalnymi i tragicznymi konsekwencjami. Zwalniałem tak do 65km/h ale najwyraźniej było to za wolno. Cóż. Później, gdy zbyt natrętnie któs siedział mi na zderzaku, po prostu zjeżdżałem na jakiś mały parking i puszczałem furiatów, niech jadą. Ja rozumiem że jest tacho i czas pracy ale w pewnym momencie życie i bezpieczeństwo innych powinno brać górę. Co do aut osobowych zachowują się podobnie. Pod względem jazdy Rumunię i Bułgarię można śmiało zaliczyć do kategorii dzikich krajów. Bo co do reszty te dwa kraje wywarły na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Nigdzie nie czułem się zagrożony, nawet śpiąc na dziko gdzieś na odludziu nad morzem nic nam się nie stało. Krajobrazy były bardzo fajne i warto było zaliczyć te kraje choćby dla nich. W Rumuni prawie na wszystkich stacjach paliw można było się porozumieć w języku angielskim a w Bułgarii język jest w miarę podobny do naszego więc da się tyle o ile coś zrozumieć.

Później Turcja. Czuć już tam inną kulturę ale dalej jest po europejsku. Ludzie przyjaźni i chętni pomóc zagubionemu turyście. Istanbul jest pięknym i ogromnym miastem. Co mnie uderzyło chodząc po różnych dzielnicach wieczorem, że część miasta po dziewiętnastej całkowicie wymiera. Puste ulice oraz walające się smieci na ulicy (to obyczajowe w Turcji). Jedynie turystyczna część miasta tętni życiem.  W Istanbule  można spotkać teoretycznie każdego obywatela świata, wiadomo: duże popularne miasto. Nie tylko turyści z zachodnich europejskich krajów. Dużo rodzin muzułmańskich robi sobie uczty a później drzemkę na kocach, na trawnikach w pobliżu Błekitnego Meczetu do późnych nocnych godzin.

Zawsze miałem małe marzenie wypić piwo pod mostem łączącym Europę z Azją i zrobiłem to. Most dwu poziomowy: na górnym normalna ulica z ruchem tramwajowym a na dolnym pijalnie piwa, restauracje i temu podobne. Siedząc i sącząc piwo musiałem uważać na haczyki i ciężarki lokalnych wędkarzy, którzy z górnego poziomu nieustannie wyciągali małe ryby. W sumie w Istanbulu spędziłem cały dzień a w Turcji dwa. Wiem że to stanowczo za mało ale moja natura nomada tak po prostu ma. Sądzę że niejednokrotnie wrócę do tego miasta.

Następnie druga część podróży, już bardziej na luzie i po mniej "dzikich terenach". Wracałem dołem, przez północną część Grecji, gdzie zatrzymaliśmy się na jednym z kampingów. Nie było aż tak bardzo czuć napiętej atmosfery jaka panuje w tym kraju od czasów "kryzysu". Południowe krają mają ten urok że wszystko odbywa się tutaj w innym, bardziej ludzkim tempie. Spokojnie, bez pośpiechu i zawsze z uśmiechem na twarzy. Czasami trzeba uważać na cwaniactwo ale tak chyba jest na całym świecie. Natura człowieka aż tak bardzo nie zmienia się w stosunku do miejsca zamieszkania na naszej małej kuli ziemskiej.

Z Grecji znów do Bułgarii w stronę Sofii gdzie odbiliśmy nw kierunku Serbii i Chorwacji.  Pierworodny plan był taki żeby jechać cały czas wybrzeżem przez Albanię i Bośnię i Herzegowinę, ale doszliśmy do wniosku że nie mamy na to zbytnio czasu gdyż termin odlotu Allana z Włoch zaczął nas naglić. Do tego musielibyśmy co chwila przekraczać granicę oraz spotkać się z wątpliwymi drogami w Albanii. Serbia też spoko luz. Stwierdziłem że nawet bardzo tanio można tam się wyżywić gdyż stanęliśmy w sklepie na małe zakupy celem uzupełnienia braków piwa. Na granicy bułgarsko serbijskiej wzieliśmy do samochodu autostopowicza z Polski, który widząc nasze polskie blachy poprosił o pomoc. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu również wracał z Istanbulu i wyjechał w ten sam dzień co my. Powiem tyle,: podziwiam odwagę i chęć przygody u tych ludzi. Mieć parę groszy w kieszeni, plecak oraz namiot i hen w świat przed siebie. Ten, którego mieliśmy przyjemność podwieść do Belgradu miał już zaliczone 14 lat tego trybu podróżowania. Zwiedził całą Europę.

Po Serbii była Chrowacja oraz jej malownicze północne wybrzeże nad Adriatykiem. Kiedy się dało, specjalnie wybieraliśmy drogi drugorzędne a nawet trzeciorzędne, żeby zobaczyć coś innego jak cztery pasy autostardy. Za każdym razem nie żałowaliśmy. Zakrętów co nie miara, przecinanie się przez góry maluteńkim szlakiem od czasu do czasu napotykając częściowo opuszczone miasteczka z widocznymi śladami wojny. Gdy przebiliśmy się do wybrzeża na wysokości miasta Senj zaczęliśmy coraz częściej napotykać samochody na polskich blachach wiozące naszych rodaków na urlopy. Co do widoków to nie mogłem się nimi nacieszyć. Aż nie chciało mi się stamtąd wyjeżdżać, ale trzeba było uderzyć na Słowenię i na Włochy do Bergamo. Odstawiwszy Allana do samolotu dalszą część podróży kontynuowałem sam.

Chciałem głównie zaliczyć dwie atrakcje turystyczno transportowe. Jako że praca w Miratrans nie pozwoliła mi zobaczyć na własne oczy tunelu między Włochami a Francją pod Frejusem oraz potężnego wiaduktu nad doliną obok miasteczka Millau we Francji musiałem udać się tam sam. Tunel jak to tunel, większego wrażenia nie robi mimo że był cholernie długi bo aż 16km pod skałami. Gdy tylko znalazłem się po jego drugiej stronie poczułem się jak w domu. Francja ze względu na jezyk zawsze będzi mi przyjazna, a poza tym jest tutaj wszystko wyśmienicie zoraganizowane. Prawie jak w Niemczech ale z większą dawką stylu w każdym szczególe.






Wjechałem prosto w same Alpy i od razu za tunelem skręciłem na małą drogę i przebijałem się najpierw do Grenoble a później do Montelimar ani razu nie wjeżdżając na autostradę. Wiem że to zabiera od cholery więcej czasu ale w końcu jestem na wakacjach i nie liczę się z nim. Zaoszczędziłem też trochę kasy za autostrady ale nie o to mi chodziło. Standardowo chodziło mi o odkrycie nowych widoków jakie Europa ma do zaoferowania. I jak zwykle nie zawiodłem się. Wysokie Alpy, później te niższe, jeszcze później drogi krajowe we Francji. Ahhhhhhhhhhhhh: są urocze. Przejechałem przez dużą ilość małych miasteczek czując francuski tryb życia. W końcu dotarłem do ostatniego punktu  mojej wycieczki: wiadukt Millau we Francji. Potężna stuktura widoczna już z daleka na jednym z zakrętów na autostradzie. Zrobiwszy parę fotek zacząłęm się zastanawiać co dalej z moją podróżą...

I wymyśliłem że, co tam. Zamiast powrotu do przeszłości oraz odświeżenia szlaków z Miratransu przez Belgię i Niemcy, przedłużam podróż o parę dni i wracam do Chorawcji. Wracam do malowniczych gorących i kamienistych wybrzeż. Postanowiłem wygrzać się na plaży sącząc zimne piwo. Taki relaks należy się każdemu, szczególnie gdy następuje przełom w myślach i temu podobnych.

Wróciłem z Chorwacji do Polski prawie jednym ciągiem zaczynając w południe wczoraj. Teraz dwa dni organizacyjne w Łęczycy, zebranie myśli po czym przenoszę się w inną rzeczywistość. Od tego momentu wszystko będzie szło według wcześniej ustalonego planu. Każdy szczegół już został przemyślany. Jeden dzień wytchnienia w Montrealu, później tydzień na Kubie (Allan zaprosił mnie żeby pokazać mi ten kraj z innej strony gdyż jego żona jest Kubanką) i wio prawie prosto z samolotu za kółko hen hen gdzieś przed siebie. Czasami nie mogę się powstrzymać żeby żyć w przyśpieszeniu. Ale cóż każdy robi to co lubi, prawda? Trochę kasy poszło na tę wyprawę, główna część oczywiście na paliwo i opłaty drogowe, ale to co zostanie w głowie z tego wszystkiego co zobaczyłem już na zawsze będzie moje.

Na koniec myśl drążąca mój umysł od samego rana jadąc przez zamgloną, śpiącą jeszcze Polskę: Przez ostatnie cztery lata nauczyłem się być Polakiem, Europejczykiem. Zawsze miałem to we krwi lecz po prostu los pozwolił mi to odkryć i poczuć doprowadzając mnie do właściwej świadomości. Ku mojemu wielkiemu zdziwnieu jakoś łatwiej jest mi zaklnąć za kierownicą w Polsce niż w Kanadzie. W tym coś jest. Nasza nacja jest zajebista :D i jestem dumny z tego że jestem Polakiem.

Opowieść zdjęciami w skrócie:

Rumunia w drodze do Bukaresztu.


Osiągnięcie celu.


W Rumuni jak Cyganie: na dziko na stacji z piwkiem ;)

Allan uczy się nawyków kierowców w międzynarodówce: butla turystyczna i jedziemy z koksem!

Nocleg na dziko przy szumie fal morza czarnego w Bułgari. Było to mi potrzebne.

Nie ma nic lepszego niż składanie namiotu na pustej drodze i wiatr w plery.

YYYY, no tak. Peugeot ja i Allan robiący zdjęcie dojechaliśmy do Turcji.


Błękitny Meczet w Istanbulu.

Widok z Europy na Azję. Istanbul, TR.

Niektóre dzielnice miasta wymierają po pewnej godzinie.

Grecja. Typowe miasteczko. Jest klimat!

Na szlaku w Serbi.

Chorwacja i boczna droga. Gdzieś na jakiejś wsi. Ślady wojny przypominające o przemocy na jaką stać każdego człowieka

I to jest typowa droga, którą lubię zwiedzać. Chorwacja. Przebijam się do Adriatyku.

W końcu dotarłem do morza. Zadwolony kierowca na wakacjach. Chorwacja okolice Senj. 

Alpy Francuskie.

EZG jak widzimy chce być wszędzie. Alpy...

Wiadukt Millau z bliższej perspektywy.


Pamiątkowe zdjęcie na myjni w Aleksandrowie Łódzkim (Statoil) autka po wojażach. Byliśmy i zwiedziliśmy!