To pierwszy slogan jaki rzucił mi się w oczy po wylądowaniu na małym prowincjonalnym lotnisku miasteczka Camaguay na Kubie. Pierwsze myśli, które kiełkowały mi w głowie jeszcze gdy samolot kołował podjeżdżając pod skromny budynek lotniska, to fakt że po raz pierwszy od ponad dwudziestu lat znalazłem się na terytorium państwa komunistycznego. Ostatni raz miało to miejsce gdy byłem czieckiem w Polsce w roku 1988. Moje wspomnienia polityczne z dzieciństwa są naturalnie ubogie, wręcz nie istniejące, więc teraz z inną świadomością oraz ogromną ciekawością chciałem zobaczyć ten tryb bycia, życia i umysłu. Miałem ku temu wyśmienitą okazję gdyż mój przyjaciel Allan ma tutaj żonę (mimo tego za każdym razem potrzebuje przepustkę od rządu żeby nocować w jej mieszkaniu) i jest częstym gościem tego państwa. Zobaczyłem więc, podczas pierwszych dni mojego pobytu, Kubę od strony wewnętrznej, taką jaką ludność tego kraju ma na codzień.
Kuba ma przede wszystkim dwie waluty: Peso i Peso Convertible (CUC) czyli Peso wymienne. Ta pierwsza jest zarezerwowana dla obywateli Kuby i można ją używać do zakupu produktów podstawowych (przede wszystkim żywności) oraz w niektórych restauracjach lub spelunach dla Kubańczyków, gdzie turyści raczej nie mają wstępu . Ci ostatni mogą używać tylko CUC a kurs ustalany jest przez rząd Kubański. Za 100CAD uzyskałem 96CUC. Ceny dla turystów są w miarę rozsądne (w zależności oczywiście skąd turysta pochodzi a w moim przypadku finansowo byłem kanadyjczykiem) ale biorąc pod uwagę fakt że przeciętny miesięczny zarobek Kubańczyka wynosi od 12 do 19CUC, kupując dwa piwa oraz pizzę i płacąc za to około 15CUC czułem się jakbym popełniał jakieś przestępstwo. Głupio było mi wobec osoby, która mnie obsługuje że wydaję na jeden posiłek sumkę jaką ona zarabia w ciągu miesiąca. Ale cóż, Kuba będąc pod wpływem sakncji ekonomicznych ze strony USA ma dość ograniczoną możliwość wpływu walut zagranicznych, więc głównym jej źródłem jest branża turystyki i kasy jaką turyści zostawią na tej małej wyspie. Paradokslane jest jednak to że większość produktów "luksusowych" takich jak sprzęt AGD lub nawet kosmetyki, nie wspominając o paliwie, są do nabycia tylko i wyłącznie w CUC.
Według mnie ten kraj jest na etapie komunizmu jaki był w Polsce przed jego upadkiem. W sklepach wszystko jest tylko ludzie nie mają pieniędzy żeby kupować. Choć nie do końca. Dużo Kubańczyków ma rodziny za granicą, które wspierają je finansowo. Najbardziej ciekawiły mnie sklepy gdzie można było nabyć rzeczy na kartki. Tak ten system tam jeszcze obowiązuje. Z tego co się dowiedziałem to kupuje się tam rzeczy takie jak ryż, olej, proszek do prania i temu podobne.
Duża część ekonomi kubańskiej odbywa się za pomocą czarnego rynku. Oficjalnie prywatne interesy są zakazane ale w praktyce jest całkiem inaczej.
Idąc ulicą pewnego ranka słyszę jak sprzedawca krzyczy: mam czerwoną cebulę, po dobrej cenie, kto kupuje! Jedzie z wózkiem i w miarę jak zagłebia się w uliczkę z domów wychodzą ludzie, którzy są zainteresowani ofertą.
I tak jest z wieloma rzeczami. Trzeba tylko wiedzieć co, gdzie i jak. Na przykład brat żony Allana zabrał mnie na przejażdżkę rowerową po Camaguay. Zanim jednak wyruszyliśmy podjechaliśmy pod jedne z wielu drzwi licznych domostw. Puk puk, wychodzi jakieś dziecko i po wymianie kilku słów podaje wąż z powietrzem. Tak, podjechaliśmy podpompować koła za co zapłaciliśmy parę Pesos. Czasami ludzie umówiają się na wymianę produktów lub serwisów. Na Kubie jest takie powiedzenie: trzeba wiecznie negocjować, słowem: kombinować. Ten ma świeże jaja, tamten trochę miodu, pomaluję Ci mieszkanie za parę litrów benzyny i tak dalej i tak dalej. I jeszcze jedna bardzo ważna rzecz: nic co ma jaką kolwiek wartość nie jest wyrzucane na Kubie. Nawet głupia butelka po Coca Coli nie idzie do śmieci.
Następna ciekawa rzecz, z której jest znana Kuba to że można tutaj spotkać samochody z całego świata i z różnych epok. Nie jest dziwnym widokiem spotkać polskiego wylansowanego Malucha zaparkowanego obok starego amerykańskiego krązownika z lat piędziesiątych a jeszcze dalej dwu letnią BMWicę. Trzeba przyznać że klimat sprzyja tutaj starym autom a i mechanicy kubańscy potrafią zrobić cuda z tym co mają. Tak więc często spotyka się auta z całkiem innymi silnikami, systemami aby tylko jeździł i ładnie wyglądał. Na Kubę jedynie rząd może sprowadzać samochody i bardzo mało jest samochodów prywatnych. Głównie są to samochody służbowe, wykorzystywane również przez pracowników dla celów prywatnych. Ciekawy jest także transport zbiorowy. Dla biednych mieszkańców są tego typu "autobusy", już nawet nie wiem co to za marka, a czasami jeżdżą po prostu na pace. Dla turystów oraz dla ludzi którzy mają trochę więcej kasy są normalne autobusy z klimą tak jak na zachodzie.
W sumie życie na Kubie jest bardzo spokojne. Ludzie się nigdzie nie śpieszą i w miarę spokojnie walczą o swój byt. Dlatego spędziłem tylko parę dni w Camaguay, gdyż dłuższe siedzenie w tym miejscu szybko się nudzi bo nie ma tam nic specjalnego do roboty. Drugą część urlopu spędziłem w typowym resorcie "All Inclusive" czyli żarcie, alko i wypoczynek ile dusza zapragnie. W sumie niezły relaks, ale spotkałem tam już więcej świata zachodniego gdyż praktycznie cały hotel był zapełniony turystami z Montrealu. I wiadomo, o czym rozmawiają podpici turyści w basenie lub na plaży: o ich problemach w pracy lub w życiu osobistym. Tak jakby nie mogli ich zostawić tam w innym świecie. Przypuszczam że takie problemy dla przeciętnego Kubańczyka były by marzeniem. Większość czasu spędziłem na leżaku smażąc się i przyswajając myśl że niedługo też wrócę do innej rzeczywistości zwanej dobrobytem.
I tak. W czwartek w nocy wsiadłem w spóźniony samolot z Camaguay. Wylądowałem w Montrealu o siódmej rano w piątek. Doczpłapałem się do domu dzięki komunikacji miejskiej, troszkę podrzemałem, po czym zadzwoniłem do Prince. Taaaaa, ja nie mogę usiedzieć na miejscu więcej niż dobę :D. Powiedziano mi że mają dla mnie ładunek i że mogę wyjeżdżać w sobotę rano. Nie zostało mi nic jak spakować się, ugotować żarcie i wyspać się.
Ruszyłem o jedenastej rano z bazy, cztery dni później zrzucałem towar na drugim końcu Kanady w Vancouver, a teraz kończę pisać tego posta z motelu gdzieś w Nebrasce gdyż niestety moje czerwone Volvo nawaliło w drodze powrotnej. Cóż, złośliwość rzczy martwych, albo foch maszyny za moją długą nieobecność. Tym razem poszła sprężarka od powietrza. Nie mniej jednak pozwoli mi to trochę złapać tchu i odpoczać po zajefajnych wakacjach, które sobie sprawiłem po całym roku pracy.