czwartek, 27 grudnia 2012

Coś więcej o mnie.

Wiem że chcecie się dowiedzieć ciut więcej na temat mojego życia osobistego. Jestem osobą, która dość rygorystycznie wybiera to co uważa za stosowne lub co chce ujawnić. Przeca nie chcę się spalić i całkowicie odsłonić tym czym jestem nie? :D Sądzę że to w miarę normalne i na blogu pokazuję statyczną i czystą stronę mojej osobowości. Nie, nie, nie, moich wad tym wpisie nie ujawnię, jedynie pokażę to co jest jednym z moich marzeń, które prawie zrealizowałem jakieś pięć lat wstecz.

Tak. Latanie to jedna z moich pasji. Na zdjęciu jestem podczas chrztu po moim pierwszym samodzielnym lotem solo.
 Na moim koncie mam około siedemnaście godzin lotu w trybie solo oraz 37 całkowitych godzin w powietrzu za sterami tego tyci samolotu.




Być w powietrzu samemu, bez instruktora to wspaniałe uczucie. Nie tylko w sensie wolności ale bardziej że zaufano mi i stwierdzono że potrafię dać sobie radę z maszyną oraz elemntami i oceną ich dookoła. Cessna 152 to mała awionetka ze starą technologią ale tak sprawdzoną, że jest to jeden z najbardziej bezpiecznych samolocików, na których można się uczyć i podróżować. Oczywiście jest bezpieczna gdy właściciel srogo przestrzega wszystkich reguł utrzymiania.





Fajnie jest unieść się nad ziemią. Fajnie jest czuć drganie maszyny, czuć że ma się ona (oraz ja) skrzydła i mieć inny pogląd na ziemię oraz rzeczywistość otaczającą nas. Zdarza mi się że nie kończę wszystkiego co zacząłem w moim życiu, ale do lotnictwa i licencji prywatnej czuję że kiedyś wrócę. To zbyt fajne uczucie.




Tyle odlotu na dziś. Wszystkiego najlepszego w przyszłym nowym roku: 2013. Oby Wasze, moje i Twoje marzenia trwały.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Wesołych Świąt.

W jednym z komentarzy, które zostawiacie tutaj na blogu, przeczytałem że niektórzy zaglądają tutaj jak dzieci pod choinkę i robią to dość często. Doszedłem więc do wniosku że najlpeszym prezentem dla Was pod ową choinkę był by film z ostatniej mojej podróży.

Pobijam coraz to nowe rekordy co do długości produkcji więc zapraszam serdecznie do obejrzenia moich najnowszych  piędziesięcio dwu minutowych wypocin. Jak teraz Was nie przynudzę to serio uwierzę że czasami mówię do kamery do rzeczy.

Film jest o moim ostatnim wyjeździe na Florydę, który miał miejsce od 14 do 20 grudnia czyli świeżo z pieca. Trochę się w nim działo.

Jeszcze raz życzę wszyskim spokojnych i wesołych świąt. Życzę również znalezienia pod chionką tego najważniejszego dla Was marzenia, jakie kolwiek by ono nie było, nawet jeśli jest niedostępne i nie możliwe do zrealizowania. Nigdy nie wolno tracić nadziei.




sobota, 1 grudnia 2012

Krótkie Kursy.

Takie ostatnio wykonuję. Nie przez wybór lecz przez obowiązek. Nie mogę sobie pozwolić na dalekie trasy bo muszę i chcę być często w domu. Nawet nie wiedziałem jak bardzo obecność i wsparcie psychiczne jest niezbędne, potrzebne i ważne dla drugiej osoby gdy walczy z poważną chorobą. Gdyby zaistniała taka potrzeba przestanę całkowicie jeździć. Ale póki co...

Krótkie kursy, taaaaaaaak. Nie jestem w nich nowicjuszem. Od nich przecież zaczynałem moją przygodę na truckach. Muszę przyznać że teraz z ogromną satysfakcją używam całego mojego zmysłu "nabytego doświadczenia", żeby sprawnie wykonać pracę bez marnowania czasu. Małe, głupie i banalne szczegóły mogą spowodować że mały poślizg zamieni się w ogromne opóźnienie całego planu i marszruty ustalonego n.p. powrotu do domu. Oczywiście nie na wszystko mam wpływ ale jest to część gry i przyjmuję to do wiadomości jako fakt a nie niewiadomą . Zasady tej gry znają wszyscy zawodowi kierowcy i im więcej mają doświadczenia tym bardziej wiedzą że są one bardzo szorstkie, bezwzględne wręcz nieubłagalne. 

Wykonując krótkie kursy czas jest jeszcze bardziej istotny gdyż świadomość bycia w zasięgu paru lub najdalej kilkunastu godzin jazdy od domu zmienia całkowicie wizję kierowcy na otaczający go świat. W głowie tyka nieustanny zegarek i bez żadnego miłosierdzia odlicza każdą sekundę. Dobra, dobra już nie będę przesadzał, parę sekund nie robi różnicy ale dwu godzinne spóźnienie, które pociągnie za sobą dwanaście godzin czekania to już nie banał. Jak na króciaka to porażka. Dlaczego? Dlatego że te 12 godzin można by spędzić na czymś bardziej pożytecznym jak obecność przy kimś bliskim. 

Często w moich wcześniejszych wpisach zaznaczałem że nigdy nie śpieszyło mi się do domu. Prawda. Od momentu założenia bloga i aktywności w necie t.j. od mniej więcej czterech lat (videa od czterech, blog od dwóch) nie było takiej potrzeby. Nie mniej jednak dobrze zdawałem sobie sprawę co przeżywa większość kierowców walcząc żeby jak najbardziej efektywnie spędzić czas na zarabianiu kasy i żeby jak najdłużej być z rodziną. Teraz mam tylko okazję żeby opisać jak to odczuwam na mojej skórze co wydaje mi się jest bardziej wiarygodne.Tyle myśli.

Teraz trochę rzeczy praktycznych i śmiesznych dla rozluźnienia umysłu po ciężkich przemyśleniach.
Do krótkiego wyjazdu zaliczam trasy między 500 a 1500km i czas wyjazdu nie może być dłuższy niż dwa, góra trzy dni (maksymum dwie noce za domem). Najbardziej zdumiewająca rzecz podczas tych wyjazdów? Ilość kilometrów między dwoma punktami w zleceniu. Gdy wpisuję w nawigacji punkt docelowy i często gęsto wyskakuje mi liczba mniejsza niż 1000km mówię sam do siebie: tylko dziesięć godzin jazdy? To blisko ale również daleko gdyż po paru godzinach użerania się na załadunku lub rozładunku człowiekowi nie zawsze chce się jechać a dopiero wtedy zaczyna się prawdziwy dzień pracy (na krótkich trasach w USA i Kanadzie przekręty z czasem pracy to nieformalna norma, o której wiedzą wszystkie spedycje i ceny ładunków są do tego podporządkowane). Krótkie trasy równają się częstszymi załadunkimi, rozładunkami. Najczęściej jeździ się nocą i mało się śpi. No i gdy nawali sprzęt gdzieś w górach, nocą i daleko od cywilizacji, najlepszą formą tymczasowego rozluźnienia to potwierdzam bez dwóch zdań: wiązanka. Dalsze nerwy nie mają sensu. Dość szybkie pogodzenie się z rzeczywistością oraz racjonalne przygotowanie umysłu do dalszego szybkiegoi sprawnego powrotu do "jak najmniejszych strat czasowo-pieniężnych" jest najzdrowsze.

To by było tyle w formie pisemnej. A tutaj uzupełnienie wizualne.



niedziela, 11 listopada 2012

Pierwszy wywiad w studio na żywo.

Znalazłem trochę czasu żeby nareszcie napisać coś na temat tej rozmowy w radio, która miała już miejsce ho ho ho, prawie trzy tygodnie temu! Jestem dość zajęty ostatnio i między pracą a innymi obowiązkami nie zauważam jak ten czas leci i ucieka.

A więc jak to się w ogóle stało że wylądowałem przed mikrofonem tutejszego radia? Siła internetu. Pewnego dnia otrzymałem maila od osoby, która śledzi mnie z Polski, tak dokładniej z Łodzi, i która słucha owej stacji za pomocą internetu. Owy pan dobrze znał panią Redaktor, która prowadzi ten program. Spytał się mnie po prostu czy miałbym coś przeciwko podsunięcia mojego tematu, moich filmów i w ogóle działaności w necie. Pomyślałem czemu nie, ale wątpiłem że uwaga Pani Bożeny Szarej zatrzyma się na mojej osobie. Myliłem się :D.

Parę dni później dostałem maila, potem telefon i ni z tego ni z owego byłem ustawiony na sobotę wieczór w radio na żywo. Szlag, bałem się tylko jednego: mam dar do zacinania się podczas monologu (szczególnie gdy mówię do kamery) i bałem się odwalić ten sam numer na żywo. Datego więc poprosiłem o parę ogólnych pytań jakich mogłem się spodziewać żeby poukładać troszkę myśli w głowie. Pani Redaktor zaznaczyła że pytania, które mi przyśle będą tyko ogólne bo większość innych będzie wychodziła naturalnie z rozmowy.
I tak się stało. Muszę przyznać że trochę się denerwowałem i w pierwszych moich słowach można wyczuć odrobinę drżenia, ale umiejętnie prowadzona rozmowa, sprowadzona na właściwe tory szybko mnie rozluźniła. Później nawet nie myślałem o tym co mówię tyko po prostu odpowiadałem na pytania tocząc normalną konwersację. Nawet nie zauważyłem kiedy minęło 15 minut mojego paplania :D. 

Powiem tyle. Podoba mi się radio! :D

środa, 7 listopada 2012

Ciąg dalszy nastąpi.

Ciąg dalszy bloga, filmów na Youtube oraz wpisów na Facebooku.

Bez ściemy nie wiem kiedy zacznę znów tworzyć coś nowego. Życie dość często ma to do siebie że za nas ustala priorytety a w chwili obecnej nie w głowie mi kręcenie filmów. Owszem, mógłym dalej pisać moje myśli na blogu ale odbiegały by one od głównej tematyki poruszanej tutaj, czyli transportu ciężarowego. Pewnie zauważyliście że od dwóch tygodni częściej jestem w Montrealu niż w trasie. Oczywiście wszystko jest związane ze zdrowiem mojej Mamy. Nie mogę i nie chcę oddalać się od domu na dłużej niż jedną, góra dwie noce. Mój pracowadca poszedł na dość luźny układ i będę pracował tylko kiedy będę mógł. Bez kitu, tryb życia zszedł na inne tory.

Wrócę do działalności, do której Was przyzwyczaiłem ale nie wiem kiedy. Ten rozdział pokazywania pracy kierowcy w internecie zakończę drugą częścią filmu "Kanada w HD". Wyczerpały mi się materiały a nowych nie będę miał prędko okazji nakręcić. Choć kto wie. Może coś z krótkich wypraw dookoła komina też coś sklecę, nie wiem tylko czy będę do tego miał nastrój i czas.

Na sam koniec, dla zainteresowanych zostałem zaproszony do polskiego radia w Montrealu w przyszłą sobotę, dziesiątego listopada. Dwudziestominutową rozmowę ze mną można będzie posłuchać na żywo między 19:00 a 21:00 (według czasu w Montrealu) na antenie radia etnicznego CFMB 1280 khz AM. Można również posłuchać na żywo w internecie. Oto link do strony głównej radia: http://www.cfmb.ca/default.asp?Key=1&L=2 lub bezpośrednio do odtwarzacza flash na żywo http://www.live365.com/cgi-bin/mini.cgi?station_name=cfmb&site=pro&tm=8682. Nagranie wywiadu będzie również dostępne w archiwum po 10 listopada. Link pojawi się wkrótce na mojej stronie FB lub tutaj.


piątek, 19 października 2012

Największy minus pracy kierowcy.

Dziwna jest ilość paradoksów w naszym życiu. Jeszcze bardziej dziwna jest ich natura ale wszystko co istnieje jest naturalne, czyż nie? Praca, którą lubię a wręcz kocham potrafi w jednej chwili stracić całkowity smak. Jej specyfika, dająca mi poczucie wolności może w parę sekund zmienić się w najgorsze więzienie: odłegości i czasu, które dzielą mnie od miejsca, w którym chcę być.

Tak, nie jest wesoło i moje myśli nie dają mi spokoju. Zawsze zaznaczałem w moich wpisach na blogu że  nie mam żadnych większych obowiązków rodzinnych. Byłem i w sumie dalej jestem samotnym wilkiem przemierzającym ogromne przestrzenie mając jeden cel: czuć się lepiej w biegu. Wyjeżdżanie w dalekie trasy i nieobecność w domu w ogóle nie miały wpływu na moje życie osobiste gdyż wracając, od paru lat i tak na mnie nikt nie czekał.

Dopiero trzy dni temu poczułem co to jest bezsilność. Moja Mama od paru dni leży w szpitalu w Montrealu. Sama do mnie zadzwoniła żeby mnie zawiadomić. Czuje się dobrze i narazie przechodzi serię badań żeby stwierdzić co i jak. Przez telefon mówiła mi żebym się nie martwił i żebym myślał o jeździe i nie zmianiał sobie planów.

Ostatnie parę dni jazdy były dziwne mimo że próbowałem sobie dodawać otuchy w różne sposoby. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem. W szumie silnika nie znalazłem żadnej odpowiedzi tyko coraz więcej nurtujących pytań i przemyśleń. Analizowałem wszystkie scenariusze włącznie z tym że zostawię gdzieś skład i wsiądę w somolot żeby wrócić do Montrealu.

Powiadomiłem mojego pracodawcę o tym że muszę jak najszybciej znaleść się w domu podając przyczynę. W telefonie usłyszałem tylko "O fuck, I understand and I'll call you later". Z British Columbi, gdzie obecnie się znajduję, miałem jechać do Utah i później do Kaliforni. Normalnie ładunek marzenie, lecz w tym przypadku chuk z tym wszystkim. Chcę być tylko tam gdzie powinienem, tzn w szpitalu przy mojej Mamie dopóki nie wyzdrowieje.

Specycja zrobiła roszadę i jutro ładuję "coś" w Washingtonie prosto do Montrealu. Nie wiem czy będę przestrzegał czas pracy podczas powrotu. Sądzę że raczej nie.

Wybaczcie jeśli moja aktywność się teraz ciut zmniejszy. Mam inne priorytety w głowie.

poniedziałek, 8 października 2012

Odżywianie się w drodze.

Kierowcy tak jak inni ludzie żeby żyć, muszą coś jeść i pić. Od każdego zależy czy dba o swoje zdrowie czy nie. Jak wiecie żywność to jeden z ważniejszych szczegółów żeby być zdrowym. I kierowcom w tej kwestii jest bardzo pod wiatr. Siedząca praca i do tego jedzenie jakie można kupic w trasie nie należy do najlepszych. Owszem jeżdżąc na krajówce moża dość dobrze zjeść w naszych knajpach, ale gdy tylko wyruszymy za granicę naszego pięknego kraju sprawa wygląda całkiem inaczej. Raz, że jest o niebo drożej i zarabianie złotówek a odżywianie się w euro nie ma większego sensu a dwa, że jest mało takich fajnych knajp z dobrym żarciem jak w Polsce.

Tutaj na kontynencie północno amerykańskim jest podobnie. Odżywianie się w trasie jest droższe niż zwyczajne zakupy w spożywczym. Do tego jedzenie oferowane na truck stopach i w fast foodach jest owszem smaczne, ale bardzo niezdrowe na dłuższą metę. Ile można wcinać frytki z hamburgerami popijając colą lub pizzę z najtańszych składników. Jako przekąski najczęściej można kupić cukierki, czekoladę albo chipsy i do tego różne płyny gazowane wypełnione cukrem lub jeszcze gorzej chemią. Sól, cukier i chemia tak to można skrócić. Na truck stopach generalnie zdzierają i starają się uzależnić człowieka tym ich badziewiem. Serio to działa. Mam pewną słabość do chipsów, walczę z tym cholernie ale gdy tylko wchodzę do środka stacji paliw, opakowania na półkach wydają się do mnie krzyczeć żeby je kupić. W branży fast foodów i junk foodu pracuje armia psychologów i speców marketingowych, których praca polega na uzależnianiu konsumenta. Kiedyś z nudów wpisywałem w Wikipedii składniki chispów i z dużym zdumieniem zauważyłem, że większość jest obiektem kłótni prawnych między korporacjami używających ich a ludźmi i organizacjami, które chcą uświadamiać o złym lub nieznanym wpływie tych substancji na organizm człowieka lub zwierząt. Zresztą liczby same mówią za siebie. Od czasu rewolucji agro-przemysłowo chemicznej w ostatnim stuleciu przypadki różnych nowotworów w świecie "rozwiniętym" drastycznie się podniosły. A giganci tacy jak Monsanto dalej wciskają kit, że to postęp dla ludzkości bazując  na analizach i dowodach naukowych sponsorowancyh przez nich. Nie cierpię naszego świata oraz korupcji finansowej, obecnej na całej kuli ziemskiej. Pieniądze i chęć nieskończonego zysku to największy rak ludzkości.

Wracając do odżywiania się w trasie. Zawsze zabieram niezły majdan. Mam tą przewagę, że jak długa moja trasa by nie była to jestem w domu co mniej więcej 10, 12 dni. Doszłem do niezłej wprawy i do mojej diety zaliczam dość dobrą część warzyw. Wiem co i jak trzeba przygotować, żeby wytrzymało te parę dni w lodówce i dalej było smaczne.  W sumie człowiek nie potrzebuje aż tak dużo jedzenia żeby przeżyć. Przekonuję się o tym nie raz a i tak jedząc skromnie wychodowałem sobie mały brzuszek. Często jest tak, że to oczy chcą a organizm wcale tego nie potrzebuje. Staram się brać jak najmniej rzeczy przetworzonych. Czyli same proste składniki tak jak ziemniaki, żółty ser, chleb. W sumie 60% mojej diety to owoce i warzywa.

Jestem wegetarianinem przez wybór i świadomość już od dwóch lat. Nie jakimś radykałem bo jajka i sery spożywam. Już nie raz mnie pytaliście z jakiego powodu przeszedłem na wegeterianizm więc odpowiem Wam. Od kiedy pamiętam zawsze lubiłem zwierzęta. Twierdzę, że wszystkie mają świadomość tego, że istnieją. Podobno krowy między sobą są bardzo rodzinne i potrafią przywiązywać się do człowieka jeszcze bardizej niż pies. Co do świni to gdy jest zabijana wydaje taki sam odgłos jak płaczący noworodek. Nie potępiam ludzi, którzy spożywaja mięso, człowiek jest mięsożerny od samego początku swojego istnienia. W pewnym momencie mojej kariery truckerskiej trafił mi się ładunek świeżej wieprzowiny. Wyglądało to tak: stałem pod zakładem około dobę czekając na ładunek i patrzyłem jak z jednej strony non stop przyjeżdżał transport żywych zwierząt a z drugiej strony chłodnie, na które ładowano już pocięte kawałki tych samych zwierząt. Bardzo dużo dało mi to do myślenia stojąc i wdychająć swąd śmierci, który był wszędzie. Pamiętam jak dziś tę miejscowość: Storm Lake w Iowie. Później jeszcze jedna spędzona noc czekając na ładunek świeżych piersi z kurczaków. Powiedzmy, że jeżdżąc na chłodni nie zawsze ma się przyjemne ładunki. Po tych dwóch kursach zakiełkowała we mnie idea, że chciałbym żyć mając świadomość, że nie przyczyniam się do tej masowej produkcji, zagłady. W sumie już bardziej jestem za upolowaniem sobie zwierzyny celem spożycia jej niż takiej masowej industrialnej produkcji mięsa. Do tego powiem Wam szczerze, te zwierzęta też są naszprycowane różnymi hormonami, antybiotykami i bardziej wyglądają jak zombiaki przed śmiercią bo producentom chodzi o to żeby jak najszybciej przybrały na wadze aby zoptymizować inwestycję. I najważniejszy mój powód jest taki, że produkcja mięsa jest o wiele więcej energo i wodochłonna niż samych warzyw. Ilość wody, która jest potrzebna żeby urosły rośliny, które zostaną wykorzystane w żywności dla zwierząt jest astronomiczna. A jak wiemy wody pitnej jest coraz mniej na naszej małej kuli ziemskiej.

I szczerze? Mięsa wcale mi nie brakuje, bo zauważyłem, że najwięcej smaku znajduje się w sposobie jakim przyprawiamy nasze główne danie. Poza tym zrobiłem bardzo dużo ciekawych odkryć gastronomicznych, innych niż tych związanych z mięchem. Nie jedząc mięsa ani nie schłudłem ani nie przytyłem. Wcale nie choruję i energii czasami mam aż za wiele.

Na koniec tych dziwnych wywodów zapraszam do obejrzenia filmu, w którym pokazuję, że w kabinie trucka można schludnie ugotować i zjeść smaczny, o wiele zdrowszy obiad niż ten dostępny na truck stopach. Wszystko kwestia chęci i organizacji. Kto chce ten dobrze zje :D Zawsze staram się brać wszystko co mi potrzebne i gdy już naprawdę jestem przyparty do muru i zaczyna mi brakować jedzenia no dobra: skuszę się na jakąś ogromną porcję frytek w Mc Donaldzie :D


środa, 19 września 2012

Trzeci wyjazd w te same strony.

Już trzeci raz przybywam do British Columbii w Kanadzie w ciągu jednego miesiąca. Trzeci raz przemierzam ten ogromny kraj. Głównie jeździ się tutaj w okolice Vancouver, największego miasta w tej prowincji. Kierowcy z Quebecku, ci rodowi, gdy jadą do Vancouver nie mówią że jadą do tego miasta. Na pytanie gdzie jedziesz odpowiadają: "Je m'en vais faire un BC" czyli dosłownie: jadę zrobić BC (wymowa tych dwóch liter jest oczywiście w języku angielskim: bi si). To taka mała ciekawostka na temat quebeckich kierowców, którzy uwielbiają swój język ale będąc otoczeni ogromnym basenem ludności angielsko-języcznej (około 350 milionów kontra 7 milionów) mimo woli przesiąkają tym drugim językiem. Szlak do BC coraz bardziej drukuje mi się w pamięci i ...

A więc tak. Każdy kierowca ma swoje widzimi się. Po pewnym czasie kończymy uczyć się zawodu, mamy opanowaną jazdę, wszystkie ważniejsze i mniej ważniejsze szczegóły związane z dokumentami oraz sposobami żeby ułatwiać sobie życiew trasie (każdy ma swoje własne sztuczki a czasami przekręty). Aż kiedyś w końcu przychodzi ten moment w karierze każdego kierowcy, w którym chciał by sobie ułożyć pracę tak jak ona mu pasuje.

Słowo pasuje zależy od każdego. Co człowiek to inny gust, inna sytuacja życiowa, inny chrakter itd itp. Jednemu pasują długie trasy, drugiemu krótsze, trzeci musi być co dwa dni w domu domu, kolejny co weekend, a jest jeszcze taki co chce być codziennie i zarabiać w miarę żeby coś z tego było. Wariantów jest mnóstwo. Większość kierowców, choć nie chcę generalizować, bierze pod uwagę wynagrodzenie w stosunku do czasu spędzonego poza domem.

Niestety w tej branży nie zawsze można otrzymać dokładnie to co się chce tylko to co daje rynek oraz parszywe bezlitosne, rządne krwi, spedycje. Generalnie kierowcę ma się zawsze w nosie i to on swoim własnym instynktem oraz doświadczeniem idzie tam gdzie mu najbardziej pasuje lub tak jak mu się wydaje. Podczas rozmowy kwalifikacyjnej, kierowca, który siedzi już w zawodzie parę lat, często gęsto zadaje więcej pytań niż ten co przyjmuje. Chce po prostu wiedzieć w co się pakuje i potwierdzić lub nie to co słyszał od innych kierowców (a niektórzy kierowcy mają bujną wyobraźnię, wierzcie mi).

Taaaaaaa, BC trzeci raz pod rząd. Nie to że nie lubię tego, ale zaczyna być lekko monotonnie. Nie mam większych obowiązków, lubię być rzucany po całym kontynencie, pewnie wiecie że najczęściej do Kaliforni ale jakoś w Prince uparli się na British Columbię gdy chodzi o mnie. Nie to że nie lubię tutaj przyjeżdżać, oj nie! Gdyby ktoś mi powiedział że będę jeżdził tyko do Kaliforni i nigdy więcej już nie dostanę ładunku do BC, nie odebrałbym tego dobrze. Po prostu, lubię tam, tu a może jeszcze gdzieś, gdzie mnie nie było (motto: im dalej tym lepiej). Do tego dochodzi fakt że powroty do domu coraz częściej mają przystanek w Toronto (strata czasu na rozładunek i załadunek nie mając za to większej kasy tyko marne 50$ lub czasami więcej w zależności od tego ile jest miejsc rozładunku) zaczynają mnie troszkę niepokoić.

W sumie to normalne. Tak wygląda sytuacja na chłodniach latem. Nie ma zbyt dużo pracy, bo sklepy tak jak i duże sieci spożywcze wolą zaopatrywać się w owoce i warzywa lokalnie, oszczędzając na koszcie transportu. Zatem mówię sobie że do jesieni sytuacja się zmieni, biorąc pod uwagę fakt że rok temu zacząłem pracę w październiku i tylko dwa razy załapałem się na ładunek inny niż do Montrealu oraz rzucano mnie po całym kontynencie. Nie miałem więc doświadczenia pracy w trybie letnim w Prince. Pożyjemy zobaczymy.

Ten post miał na celu odsłonić jedną z ponurych stron tej branży. Człowiek chce robić to co lubi ale nie zawsze się to udaje. Jazda w to samo miejsce dla niektórych jest rajem a dla mnie staje się lekko uciążliwa. Wiem wiem, przesadzam. Jak wspomnę moje początki w innej firmie gdy wysłali mnie gdzie indziej niż Ohio, dostawałem zielonej gorączki z podniecenia, tak teraz narzekam że jadę trzeci raz do British Columbii.
 :D :D :D Już nie marudzę i chyba zaczynam cieszyć się że tu jestem nawet jeśli jest to trzeci raz pod rząd.

Jutro rozładunek w Waszyntgotnie, przedmieścia Seattle, w czwartek załadunek, przemieścia Portlandu w Oregonie i później mam cztery dni na pokonanie czterech tysięcy kilometrów na luzie i rozładunek w trzech miejscach w Ontario w Kanadzie (kończę w okolicach Niagary Falls). Mam wybór między autostradą 84 w Oregonie a drogą drugorzędną... jaką wybiorę co do tego nie mam żadnych wątpliwości.

czwartek, 13 września 2012

Każda minuta się liczy.

No a jak ma być inaczej? Zarobek kierowcy, który jeździ w długie trasy najczęściej jest uwarunkowany od tego ile przebędzie kilometrów lub czasami od dniówki pospolicie zwaną "dietą". Ta ostatnia najczęściej spotykana jest w Europie choć tutaj też zaczyna być stosowana przez niektóre firmy.Normalnym jest więc fakt że czas spędzony za kółkiem staram sie optymizować biorąc pod uwagę parę prostych czynników.

-ilość km przejechanych w ciągu dnia (korki lub płynna jazda)
-ilość godzin spędzonych na załadunkach rozładunkach
-ilość czasu spędzona na czynnościach innych.

Takich jak na przykład tankowanie. Każda rzecz, którą robimy za sterami dużego składu ma wpływ na równanie w które wchodzi czas spędzony poza domem oraz ilość kasy zarobionej. Z reguły jest tak że im dłużej jest się w trasie tym więcej się zarabia  pod warunkiem że truck jedzie a nie stoi czekając wraz z kierowcą na ładunek, którego czasami potrafi jak na złość nie być i nie być. Nigdy nie patrzyłem ile zarabiam na godzinę rozbijając się po bezdrożach. Od momentu gdy wsiadam w trucka i z niego wysiadam, sądzę że wyszła by śmieszna stawka przeliczając to na godzinę.

Nie mniej jednak dobrze jest jak praca idzie sprawnie i bez większych zastojów. Gdy są jakieś nieprzewidziane przestoje lub awarie, włączają się myśli typu że czas stracony jest czasem, który można by spędzić w domu, a  którego już nigdy w życiu się nie odbierze. Również, mój zarobek jest ustosunkowany do ilości kilometrów przejechanych w ciągu jednej podróży. Gdy na przykład w jednym wyjeździe stracę parę dni, przekłada się to również na mój zarobek w skali miesięcznej gdyż gdy truck stoi nie zarabia ani właściciel ani kierowca.

Dlatego jest dużo paradoksów związanych z czasem pracy kierowcy, ze spedycjami, celnikami i innymi rzeczami. Z czasem pracy jest tak że jak na przestrzeni paru dni straci się godzinkę może to spowodować reakcję "domino" i opóźnić powrót do domu o dzień a czasami i dłużej.

Ciężko jest przekazać ten najważniejszy szczegół jaki jest czas pracy kierowcy innej części społeczeństwa gdyż ktoś kto nigdy nie prowadził dużego składu nie jest w stanie wczuć się w tę nietypową rzeczywistość.

Dobra nie zamulam. Na koniec tego dziwnego wpisu moje dwie najnowsze produkcje z ostatniego wyjazdu kręconę nową kamerką. Tankowanie w moim stylu: sprawnie i szybko (choć akurat czas na tankowanie nie jest aż tak ważny gdyż akurat to można dość dobrze opanować i rzadko kiedy idzie źle) oraz cofanie od tej łatwej strony gdzieś na truck stopie w Manitobie.



sobota, 8 września 2012

Zaczynamy nowy sezon.

Jestem już w trakcie robienia drugiego kółka po moim urlopie i w miarę jak leci czas zaczynam przypominać sobie stare nawyki oraz dostaję natchnienia do pisania wpisów na bloga. Ten zatem niech oficjalnie zacznie nowy sezon (sezon stanowiąc taki sam okres czasu jak rok szkolny).

Od pewnego czasu zastanawiałem się czym konkretnym mogę jeszcze się z Wami podzielić, gdyż prawie od dwóch lat, czas powstania bloga, coraz częściej doznawałem uczucia że poruszyłem już większość moich przeżyć w branży ciężkiego transportu kołowego w Europie i tu w Ameryce.

Zacząłem więc szperać we wszystkich Waszych komentarzach pod każdym moim wpisem, w mailach oraz wiadomościach na fejsie. Tych dwóch ostatnich napływa dość dobra ilość i nie jestem w stanie na wszystkie odpowiedzieć, aczkolwiek na ciekawsze lub nietypowe odpisuję. Zapewniam że czytam wszystkie.

I tak czytając i myśląc nad tym wszystkim znalazłem pewną tematykę, której jeszcze nie poruszyłem. W tym sezonie będę bardziej koncentrował się nad ciemną stroną tej branży. Jak do tej pory wszystko pokazywałem ze strony mojej pasji do tego zawodu. Normalne, bo lubię podróżować tak samo jak duże ciężarówki i ten styl pracy, który daje poczucie wolności (bo nie jest się wcale aż tak wolnym). Jest jednak wiele sytuacji, zbiegów okoliczności nie zaliczających się do ciekawych. Nie obawiajcie się, nie zrobię z tej strony smutnej i ponurej szarej rzeczywistości, ale postaram się również pokazać drugą stronę medalu, która w moim przypadku aż tak bardzo mi nie przyszkadza i dlatego nie było jej czuć we wcześniejszych wpisach.

To powiedziawszy, uważam kolejny 'sezon' za otwarty. Filmy będą, zdjęcia na fejsie również tak samo jak wpisy tutaj. Widzowie nalegali, więc zaopatrzyłem się w lepszy sprzęt do kręcenia filmów. Kupiłem kamerkę GoPro2 i będą filmy w HD. Narazie jestem na etapie ogarniania technologi i możliwości nowych ujęć. Mam jeszcze stary materiał z maja, więc następny film, który się pojawi już za kilka dni będzie jeszcze w starej jakości i ... będzie o wyjeździe do Kalifornii. Pamiętacie jak się cieszyłem że tam jadę? Mam jeszcze jakieś pliki w folderze pod tytułem 'Teksas' więc z tego też może coś będzie.

Zapraszam więc do zaglądania tutaj częściej bo strona się odżywi.

wtorek, 28 sierpnia 2012

Cuba Si Yankis No.

To pierwszy slogan jaki rzucił mi się w oczy po wylądowaniu na małym prowincjonalnym lotnisku miasteczka Camaguay na Kubie. Pierwsze myśli, które kiełkowały mi w głowie jeszcze gdy samolot kołował podjeżdżając pod skromny budynek lotniska, to fakt że po raz pierwszy od ponad dwudziestu lat znalazłem się na terytorium państwa komunistycznego. Ostatni raz miało to miejsce gdy byłem czieckiem w Polsce w roku 1988. Moje wspomnienia polityczne z dzieciństwa są naturalnie ubogie, wręcz nie istniejące, więc teraz z inną świadomością oraz ogromną ciekawością chciałem zobaczyć ten tryb bycia, życia i umysłu. Miałem ku temu wyśmienitą okazję gdyż mój przyjaciel Allan ma tutaj żonę (mimo tego za każdym razem potrzebuje przepustkę od rządu żeby nocować w jej mieszkaniu) i jest częstym gościem tego państwa. Zobaczyłem więc, podczas pierwszych dni mojego pobytu, Kubę od strony wewnętrznej, taką jaką ludność tego kraju ma na codzień.

Kuba ma przede wszystkim dwie waluty: Peso i Peso Convertible (CUC) czyli Peso wymienne. Ta pierwsza jest zarezerwowana dla obywateli Kuby i można ją używać do zakupu produktów podstawowych (przede wszystkim żywności) oraz w niektórych restauracjach lub spelunach dla Kubańczyków, gdzie turyści raczej nie mają wstępu . Ci ostatni mogą używać tylko CUC a kurs ustalany jest przez rząd Kubański. Za 100CAD uzyskałem 96CUC. Ceny dla turystów są w miarę rozsądne (w zależności oczywiście skąd turysta pochodzi a w moim przypadku finansowo byłem kanadyjczykiem) ale biorąc pod uwagę fakt że przeciętny miesięczny zarobek Kubańczyka wynosi od 12 do 19CUC, kupując dwa piwa oraz pizzę i płacąc za to około 15CUC czułem się jakbym popełniał jakieś przestępstwo. Głupio było mi wobec osoby, która mnie obsługuje że wydaję na jeden posiłek sumkę jaką ona zarabia w ciągu miesiąca. Ale cóż, Kuba będąc pod wpływem sakncji ekonomicznych ze strony USA ma dość ograniczoną możliwość wpływu walut zagranicznych, więc głównym jej źródłem jest branża turystyki i kasy jaką turyści zostawią na tej małej wyspie. Paradokslane jest jednak to że większość produktów "luksusowych" takich jak sprzęt AGD lub nawet kosmetyki, nie wspominając o paliwie, są do nabycia tylko i wyłącznie w CUC. 

Według mnie ten kraj jest na etapie komunizmu jaki był w Polsce przed jego upadkiem. W sklepach wszystko jest tylko ludzie nie mają pieniędzy żeby kupować. Choć nie do końca. Dużo Kubańczyków ma rodziny za granicą, które wspierają je finansowo. Najbardziej ciekawiły mnie sklepy gdzie można było nabyć rzeczy na kartki. Tak ten system tam jeszcze obowiązuje. Z tego co się dowiedziałem to kupuje się tam rzeczy takie jak ryż, olej, proszek do prania i temu podobne. 
Duża część ekonomi kubańskiej odbywa się za pomocą czarnego rynku. Oficjalnie prywatne interesy są zakazane ale w praktyce jest całkiem inaczej. 





Idąc ulicą pewnego ranka słyszę jak sprzedawca krzyczy: mam czerwoną cebulę, po dobrej cenie, kto kupuje! Jedzie z wózkiem i w miarę jak zagłebia się w uliczkę z domów wychodzą ludzie, którzy są zainteresowani ofertą.


I tak jest z wieloma rzeczami. Trzeba tylko wiedzieć co, gdzie i jak. Na przykład brat żony Allana zabrał mnie na przejażdżkę rowerową po Camaguay. Zanim jednak wyruszyliśmy podjechaliśmy pod jedne z wielu drzwi licznych domostw. Puk puk, wychodzi jakieś dziecko i po wymianie kilku słów podaje wąż z powietrzem. Tak, podjechaliśmy podpompować koła za co zapłaciliśmy parę Pesos.  Czasami ludzie umówiają się na wymianę produktów lub serwisów. Na Kubie jest takie powiedzenie: trzeba wiecznie negocjować, słowem: kombinować. Ten ma świeże jaja, tamten trochę miodu, pomaluję Ci mieszkanie za parę litrów benzyny i tak dalej i tak dalej. I jeszcze jedna bardzo ważna rzecz: nic co ma jaką kolwiek wartość nie jest wyrzucane na Kubie. Nawet głupia butelka po Coca Coli nie idzie do śmieci.





Następna ciekawa rzecz, z której jest znana Kuba to że można tutaj spotkać samochody z całego świata i z różnych epok. Nie jest dziwnym widokiem spotkać polskiego wylansowanego Malucha zaparkowanego obok starego amerykańskiego krązownika z lat piędziesiątych a jeszcze dalej dwu letnią BMWicę. Trzeba przyznać że klimat sprzyja tutaj starym autom a i mechanicy kubańscy potrafią zrobić cuda z tym co mają. Tak więc często spotyka się auta z całkiem innymi silnikami, systemami aby tylko jeździł i ładnie wyglądał. Na Kubę jedynie rząd może sprowadzać samochody i bardzo mało jest samochodów prywatnych. Głównie są to samochody służbowe, wykorzystywane również przez pracowników dla celów prywatnych. Ciekawy jest także transport zbiorowy. Dla biednych mieszkańców są tego typu "autobusy", już nawet nie wiem co to za marka, a czasami jeżdżą po prostu na pace. Dla turystów oraz dla ludzi którzy mają trochę więcej kasy są normalne autobusy z klimą tak jak na zachodzie. 




W sumie życie na Kubie jest bardzo spokojne. Ludzie się nigdzie nie śpieszą i w miarę spokojnie walczą o swój byt. Dlatego spędziłem tylko parę dni w Camaguay, gdyż dłuższe siedzenie w tym miejscu szybko się nudzi bo nie ma tam nic specjalnego do roboty. Drugą część urlopu spędziłem w typowym resorcie "All Inclusive" czyli żarcie, alko i wypoczynek ile dusza zapragnie. W sumie niezły relaks, ale spotkałem tam już więcej świata zachodniego gdyż praktycznie cały hotel był zapełniony turystami z Montrealu. I wiadomo, o czym rozmawiają podpici turyści w basenie lub na plaży: o ich problemach w pracy lub w życiu osobistym. Tak jakby nie mogli ich zostawić tam w innym świecie. Przypuszczam że takie problemy dla przeciętnego Kubańczyka były by marzeniem. Większość czasu spędziłem na leżaku smażąc się i przyswajając myśl że niedługo też wrócę do innej rzeczywistości zwanej dobrobytem. 

I tak. W czwartek w nocy wsiadłem w spóźniony samolot z Camaguay. Wylądowałem w Montrealu o siódmej rano w piątek. Doczpłapałem się do domu dzięki komunikacji miejskiej, troszkę podrzemałem, po czym zadzwoniłem do Prince. Taaaaa, ja nie mogę usiedzieć na miejscu więcej niż dobę :D. Powiedziano mi że mają dla mnie ładunek i że mogę wyjeżdżać w sobotę rano. Nie zostało mi nic jak spakować się, ugotować żarcie i wyspać się. 

Ruszyłem o jedenastej rano z bazy, cztery dni później zrzucałem towar na drugim końcu Kanady w Vancouver, a teraz kończę pisać tego posta z motelu gdzieś w Nebrasce gdyż niestety moje czerwone Volvo nawaliło w drodze powrotnej. Cóż, złośliwość rzczy martwych, albo foch maszyny za moją długą nieobecność. Tym razem poszła sprężarka od powietrza. Nie mniej jednak pozwoli mi to trochę złapać tchu i odpoczać po zajefajnych wakacjach, które sobie sprawiłem po całym roku pracy.



















sobota, 4 sierpnia 2012

Drugie wakacje w trybie Peugeot 306 1.9D

Rocznik mojego auta to 1998. Przebieg na liczniku po tej podróży wynosi około 230 tysięcy kilomerów. Jak na starą francuską technologię muszę przyznać całkiem nieźle. Autko nie zawiodło ani razu. Jedyny mały incydent jaki doznałem to spalenie bezpiecznika odpowiedzialnego za prąd w zapalniczce oraz... zapłonu. Od razu skapowałem że coś nie teges gdy podłączając nawigację usłyszałem pstryk. Okazuje się że gniazdko jest skonstruowane tylko i wyłącznie do rozgrzewania zapalniczki. Podłączenie innego akcesoria grozi właśnie spaleniem bezpiecznika. Do tego, w gorących temperaturach i gdy było pod górkę, mały silniczek Peugeota zaczynał się lekko nagrzewać ale bacznie obserwując wskaźnik temperatury i dostosowując prędkość do niej nigdy nie doszło do punktu krytycznego. Według mnie to zbyt słaba wydajność systemu chłodzącego silnik ale dało się z tym żyć. Pomijając te dwa szczegóły nie mogę nic zarzucić tej dzielnej, lekko przymulonej, aczkolwiek gdy trzeba , zwinnej maszynie.

Plan podróży był dość prosty. Stworzyłem sobie najpierw prowizoryczną mapę w googlach i później lekko zmieniałem kurs kierując się prawdziwą mapą i nawigacją. Miałem tylko jeden zaplanowany punkt podróży: znaleść się w Istanbule w Turcji w sobotę przed południem gdyż zarezerwowałem sobie tam hotel na jeden dzień. Reszta to czysto spontaniczne podjętę decyzje co do miejsca noclegu. Czasami w namiocie obok samochodu lub na dziko nad morzem albo jak cena nie była zbyt przesadna, nawet i w hotelu.

Z Polski polecieliśmy na Węgry i Budapesz. Polecieliśmy, gdyż w części mojej podróży uczsteniczył mój kumpel Allan. Gdy usłyszał co mam w planie i do tego że mam zamiar zrobić to sam spytał się czy może dołączyć choć do części mojej podróży (w drodze powrotnej odstawiłem go na lotnisko w Bergamo we Włoszech i stamtąd szybciej wrócił do Polski).
Przejazd przez Słowację był fajny ale pogoda niestety była dość ponura. Rozpogodziło się dopiero na drugi dzień przed wjazdem do Rumunii. Odkryłem tam, poza pięknymi krajobrazami na szlaku w kierunku Bukaresztu, ciekawe nawyki tamtejszych kierowców. W Polsce nasi jeżdżą jak wariaci, ale co tam się dzieje to już lekka przesada. Obojętnie czy to dużym czy osobówką, ograniczenia prędkości rzadko kiedy są przestrzegane. Co więcej wyprzedzanie na czołówkę jest tutaj na porządku dziennym. Kilkakrotnie zdarzyło mi się że ciężarówka zaczęła mnie wyprzedzać na podwójnej lini w terenie zabudowanym mimo że nie zwalniałem zupełnie do dozwolonego limitu prędkości. Chciałem się dostosować do ruchu ale niestety nie jestem typu kierowcą, który będzie zasuwał 90 na godzinę (a czasami szybciej!) przez miasteczko pełne życia, dzieci, ludzi i zwierząt. To nieodpowiedzialne gdyż błąd z każdej strony grozi fatalnymi i tragicznymi konsekwencjami. Zwalniałem tak do 65km/h ale najwyraźniej było to za wolno. Cóż. Później, gdy zbyt natrętnie któs siedział mi na zderzaku, po prostu zjeżdżałem na jakiś mały parking i puszczałem furiatów, niech jadą. Ja rozumiem że jest tacho i czas pracy ale w pewnym momencie życie i bezpieczeństwo innych powinno brać górę. Co do aut osobowych zachowują się podobnie. Pod względem jazdy Rumunię i Bułgarię można śmiało zaliczyć do kategorii dzikich krajów. Bo co do reszty te dwa kraje wywarły na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Nigdzie nie czułem się zagrożony, nawet śpiąc na dziko gdzieś na odludziu nad morzem nic nam się nie stało. Krajobrazy były bardzo fajne i warto było zaliczyć te kraje choćby dla nich. W Rumuni prawie na wszystkich stacjach paliw można było się porozumieć w języku angielskim a w Bułgarii język jest w miarę podobny do naszego więc da się tyle o ile coś zrozumieć.

Później Turcja. Czuć już tam inną kulturę ale dalej jest po europejsku. Ludzie przyjaźni i chętni pomóc zagubionemu turyście. Istanbul jest pięknym i ogromnym miastem. Co mnie uderzyło chodząc po różnych dzielnicach wieczorem, że część miasta po dziewiętnastej całkowicie wymiera. Puste ulice oraz walające się smieci na ulicy (to obyczajowe w Turcji). Jedynie turystyczna część miasta tętni życiem.  W Istanbule  można spotkać teoretycznie każdego obywatela świata, wiadomo: duże popularne miasto. Nie tylko turyści z zachodnich europejskich krajów. Dużo rodzin muzułmańskich robi sobie uczty a później drzemkę na kocach, na trawnikach w pobliżu Błekitnego Meczetu do późnych nocnych godzin.

Zawsze miałem małe marzenie wypić piwo pod mostem łączącym Europę z Azją i zrobiłem to. Most dwu poziomowy: na górnym normalna ulica z ruchem tramwajowym a na dolnym pijalnie piwa, restauracje i temu podobne. Siedząc i sącząc piwo musiałem uważać na haczyki i ciężarki lokalnych wędkarzy, którzy z górnego poziomu nieustannie wyciągali małe ryby. W sumie w Istanbulu spędziłem cały dzień a w Turcji dwa. Wiem że to stanowczo za mało ale moja natura nomada tak po prostu ma. Sądzę że niejednokrotnie wrócę do tego miasta.

Następnie druga część podróży, już bardziej na luzie i po mniej "dzikich terenach". Wracałem dołem, przez północną część Grecji, gdzie zatrzymaliśmy się na jednym z kampingów. Nie było aż tak bardzo czuć napiętej atmosfery jaka panuje w tym kraju od czasów "kryzysu". Południowe krają mają ten urok że wszystko odbywa się tutaj w innym, bardziej ludzkim tempie. Spokojnie, bez pośpiechu i zawsze z uśmiechem na twarzy. Czasami trzeba uważać na cwaniactwo ale tak chyba jest na całym świecie. Natura człowieka aż tak bardzo nie zmienia się w stosunku do miejsca zamieszkania na naszej małej kuli ziemskiej.

Z Grecji znów do Bułgarii w stronę Sofii gdzie odbiliśmy nw kierunku Serbii i Chorwacji.  Pierworodny plan był taki żeby jechać cały czas wybrzeżem przez Albanię i Bośnię i Herzegowinę, ale doszliśmy do wniosku że nie mamy na to zbytnio czasu gdyż termin odlotu Allana z Włoch zaczął nas naglić. Do tego musielibyśmy co chwila przekraczać granicę oraz spotkać się z wątpliwymi drogami w Albanii. Serbia też spoko luz. Stwierdziłem że nawet bardzo tanio można tam się wyżywić gdyż stanęliśmy w sklepie na małe zakupy celem uzupełnienia braków piwa. Na granicy bułgarsko serbijskiej wzieliśmy do samochodu autostopowicza z Polski, który widząc nasze polskie blachy poprosił o pomoc. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu również wracał z Istanbulu i wyjechał w ten sam dzień co my. Powiem tyle,: podziwiam odwagę i chęć przygody u tych ludzi. Mieć parę groszy w kieszeni, plecak oraz namiot i hen w świat przed siebie. Ten, którego mieliśmy przyjemność podwieść do Belgradu miał już zaliczone 14 lat tego trybu podróżowania. Zwiedził całą Europę.

Po Serbii była Chrowacja oraz jej malownicze północne wybrzeże nad Adriatykiem. Kiedy się dało, specjalnie wybieraliśmy drogi drugorzędne a nawet trzeciorzędne, żeby zobaczyć coś innego jak cztery pasy autostardy. Za każdym razem nie żałowaliśmy. Zakrętów co nie miara, przecinanie się przez góry maluteńkim szlakiem od czasu do czasu napotykając częściowo opuszczone miasteczka z widocznymi śladami wojny. Gdy przebiliśmy się do wybrzeża na wysokości miasta Senj zaczęliśmy coraz częściej napotykać samochody na polskich blachach wiozące naszych rodaków na urlopy. Co do widoków to nie mogłem się nimi nacieszyć. Aż nie chciało mi się stamtąd wyjeżdżać, ale trzeba było uderzyć na Słowenię i na Włochy do Bergamo. Odstawiwszy Allana do samolotu dalszą część podróży kontynuowałem sam.

Chciałem głównie zaliczyć dwie atrakcje turystyczno transportowe. Jako że praca w Miratrans nie pozwoliła mi zobaczyć na własne oczy tunelu między Włochami a Francją pod Frejusem oraz potężnego wiaduktu nad doliną obok miasteczka Millau we Francji musiałem udać się tam sam. Tunel jak to tunel, większego wrażenia nie robi mimo że był cholernie długi bo aż 16km pod skałami. Gdy tylko znalazłem się po jego drugiej stronie poczułem się jak w domu. Francja ze względu na jezyk zawsze będzi mi przyjazna, a poza tym jest tutaj wszystko wyśmienicie zoraganizowane. Prawie jak w Niemczech ale z większą dawką stylu w każdym szczególe.






Wjechałem prosto w same Alpy i od razu za tunelem skręciłem na małą drogę i przebijałem się najpierw do Grenoble a później do Montelimar ani razu nie wjeżdżając na autostradę. Wiem że to zabiera od cholery więcej czasu ale w końcu jestem na wakacjach i nie liczę się z nim. Zaoszczędziłem też trochę kasy za autostrady ale nie o to mi chodziło. Standardowo chodziło mi o odkrycie nowych widoków jakie Europa ma do zaoferowania. I jak zwykle nie zawiodłem się. Wysokie Alpy, później te niższe, jeszcze później drogi krajowe we Francji. Ahhhhhhhhhhhhh: są urocze. Przejechałem przez dużą ilość małych miasteczek czując francuski tryb życia. W końcu dotarłem do ostatniego punktu  mojej wycieczki: wiadukt Millau we Francji. Potężna stuktura widoczna już z daleka na jednym z zakrętów na autostradzie. Zrobiwszy parę fotek zacząłęm się zastanawiać co dalej z moją podróżą...

I wymyśliłem że, co tam. Zamiast powrotu do przeszłości oraz odświeżenia szlaków z Miratransu przez Belgię i Niemcy, przedłużam podróż o parę dni i wracam do Chorawcji. Wracam do malowniczych gorących i kamienistych wybrzeż. Postanowiłem wygrzać się na plaży sącząc zimne piwo. Taki relaks należy się każdemu, szczególnie gdy następuje przełom w myślach i temu podobnych.

Wróciłem z Chorwacji do Polski prawie jednym ciągiem zaczynając w południe wczoraj. Teraz dwa dni organizacyjne w Łęczycy, zebranie myśli po czym przenoszę się w inną rzeczywistość. Od tego momentu wszystko będzie szło według wcześniej ustalonego planu. Każdy szczegół już został przemyślany. Jeden dzień wytchnienia w Montrealu, później tydzień na Kubie (Allan zaprosił mnie żeby pokazać mi ten kraj z innej strony gdyż jego żona jest Kubanką) i wio prawie prosto z samolotu za kółko hen hen gdzieś przed siebie. Czasami nie mogę się powstrzymać żeby żyć w przyśpieszeniu. Ale cóż każdy robi to co lubi, prawda? Trochę kasy poszło na tę wyprawę, główna część oczywiście na paliwo i opłaty drogowe, ale to co zostanie w głowie z tego wszystkiego co zobaczyłem już na zawsze będzie moje.

Na koniec myśl drążąca mój umysł od samego rana jadąc przez zamgloną, śpiącą jeszcze Polskę: Przez ostatnie cztery lata nauczyłem się być Polakiem, Europejczykiem. Zawsze miałem to we krwi lecz po prostu los pozwolił mi to odkryć i poczuć doprowadzając mnie do właściwej świadomości. Ku mojemu wielkiemu zdziwnieu jakoś łatwiej jest mi zaklnąć za kierownicą w Polsce niż w Kanadzie. W tym coś jest. Nasza nacja jest zajebista :D i jestem dumny z tego że jestem Polakiem.

Opowieść zdjęciami w skrócie:

Rumunia w drodze do Bukaresztu.


Osiągnięcie celu.


W Rumuni jak Cyganie: na dziko na stacji z piwkiem ;)

Allan uczy się nawyków kierowców w międzynarodówce: butla turystyczna i jedziemy z koksem!

Nocleg na dziko przy szumie fal morza czarnego w Bułgari. Było to mi potrzebne.

Nie ma nic lepszego niż składanie namiotu na pustej drodze i wiatr w plery.

YYYY, no tak. Peugeot ja i Allan robiący zdjęcie dojechaliśmy do Turcji.


Błękitny Meczet w Istanbulu.

Widok z Europy na Azję. Istanbul, TR.

Niektóre dzielnice miasta wymierają po pewnej godzinie.

Grecja. Typowe miasteczko. Jest klimat!

Na szlaku w Serbi.

Chorwacja i boczna droga. Gdzieś na jakiejś wsi. Ślady wojny przypominające o przemocy na jaką stać każdego człowieka

I to jest typowa droga, którą lubię zwiedzać. Chorwacja. Przebijam się do Adriatyku.

W końcu dotarłem do morza. Zadwolony kierowca na wakacjach. Chorwacja okolice Senj. 

Alpy Francuskie.

EZG jak widzimy chce być wszędzie. Alpy...

Wiadukt Millau z bliższej perspektywy.


Pamiątkowe zdjęcie na myjni w Aleksandrowie Łódzkim (Statoil) autka po wojażach. Byliśmy i zwiedziliśmy!


piątek, 13 lipca 2012

Owner Operator VS Kierowca Pracownik.

Oczywiście mowa cały czas jak to wygląda w północnej części Ameryki. Z tego co mi wiadomo różnice między dwoma wariantami w Kanadzie i Stanach są minimalne. Niniejszy wpis traktuję jako odpowiedź na pewne komentarze pod moimi wcześniejszymi wpisami na blogu. Nawet te krytyczne i czasami wulgarne opinie czytelników mojego bloga potrafią dać mi pomysł na dalsze rozwijanie różnych tematów. Tym samym odsłaniają Wam inne strony branży transportu za wielką wodą. Postaram się więc przekazać to co wiem oraz moje spostrzeżenia plusów i minusów na temat dwóch różnych trybów pracy na kontynencie północno amerykańskim na stanowisku kierowcy dużego składu.

Owner operator (OO) to osoba posiadająca swój ciągnik a czasami zestaw ciągnik z naczepą. Najczęściej posiadając tylko swojego konia jeździ pod jedną spedycją ciągając ładunki z naczepami nie mając większego wyboru co, gdzie kiedy i jak. Zasady, na których jeżdżą są różne. Płaconi są z mili lub od frachtu lub multum innych kombinacji finansowych (cwaniactwa i rekinów tutaj również nie brakuje). Są też tacy, którzy są całkiem na swoim będąc właścicielami ciągników oraz naczep. Ci ostatni sami szukają sobie ładunków na giełdzie transportowej, wsród kontaktów lub gdy mają szczęście załapać się na jakiś stały kontrakt, prosto od producenta towaru: tak zwany ładunek z pierwszej ręki bez pośredników. Możliwości w tym trybie jest sporo i żeby przedstawić każdy wariant musiałbym napisać niezłą książkę, która szybko Wam by się znudziła. OO to osoba, która obowiązkowo musi prowadzić działalność gospodarczą. Daje to jej prawo do kombinowania z podatkami, używania wszystkich dostępnych wykluczeń lub wyjątków, ale biorąc pod uwagę fakt że większość czasu spędza za kółkiem ciężko pracując na swój żywot, często gęsto wybiera opcję zatrudnienia księgowego, żeby wszystko mu prowadził i żeby wszystko w miarę wyglądało w pazerncych oczach fiskusa.

Owner obraca dość dużymi sumami pieniędzy. Ile zostaje w jego kieszeni przeważnie zależy od sytuacji finansowej w jakiej się znajduje, kredyt będącym największym obciążeniem. Tutejszy rynek nie lubi wierzyć autom, które są starsze niż pięć lat. Nie zawsze tak jest ale generalnie duża firma, która przyjmuje OO wymaga od nich w miarę nowego sprzętu. Według mnie to celowe zmuszenie kierowcy do stałej pracy. Ciągnik musi być w ruchu żeby zarabiał na raty, które często gęsto są rozłożone na minimum pięc lat. OO ma sporo odpowiedzialności na swojej głowie i oprócz jazdy musi dbać o utrzymanie swojego sprzętu: zmiany oleju, smarowanie, prewencyjne naprawy, nie wspominając już o nieprzewidzianych awarii w trasie. I gdy już wyjdzie na prostą i spłaci trucka po pięciu latach firma stawia warunek kupna lepszego sprzętu albo kończy współpracę.

W Ameryce jest ogromna ilość Ownerów Operatorów, którzy są całkowicie na swoim i nie są do końca zależni od spedycji. Duże korporacje bardzo ich nie lubią i systematycznie dążą do tego żeby ich wykończyć. Trzeba przyznać że zabierają dużym korporacjom sporo pracy. Rynek robi się coraz trudniejszy dla takich jak oni. Cena paliwa potrafi dość szybko skoczyć do góry a ceny frachtu nie koniecznie od razu "chcą" się dostosować do nowej rzeczywistości. Niedługo w Stanach wejdzie coś takiego jak tacho w Europie i jazda "na wariata", którą często Ownerzy stosują nie będzie już tak możliwa. Tylko dobrze zorganizowane duże firmy będą dyktować warunki na rynku. Wydaje mi się że Ownerzy nigdy całkowicie nie znikną z rynku, bo ci co siedzą w nim bardzo długo wiedzą jak lawirować w wielkim bezlitosnym bałaganie. Jestem jednak pewny że z czasem będzie ich stanowczo mniej. Szkoda, bo to głównie oni stanowią kult truckerki w Ameryce.

Kierowca zatrudniony w firmie transportowej jako normalny pracownik to bardzo proste pojęcie. Płacony jest przeważnie od kilometra lub mili. Ostatnio wariant płacenia dniówki zaczyna pojawiać się w Ameryce ale trzeba przyznać że jak do tej pory jest rzadkością. Do tego dochodzą płatności za każdą dostawę, za przejazd i czekanie na granicy albo czekanie pod firmą. W każdej firmie zatrudniającej jest inaczej. Jako pracownik można też być zatrudnionym jako podwykonawca i prowadzić działalność gospodarczą co również daje możliwość kombinacji z podatkami. Ale według mnie nie posiadając sprzętu te kombinacje są ograniczone i możliwość dopatrzenia się nieregularności jest większe.

Kierowca pracownik jest bardziej zdany na firmę i nie ma takiej dużej wolności jak Owner Operator. Nie zawsze jedzie tam gdzie chce ale istnieje tyle firm transportowych, które potrzebują kierowców że jest z czego wybierać. Każdy pracodwaca ma swoje zasady, inny tryb pracy, swoje tereny itd itp. Zwykły kierowca oczywiście zarabia mniej od Ownera, choć czasami różnica w zarobkach nie jest aż tak duża. Wszystko zależy od różnych czynników, które wymieniłem wyżej. Jego największa odpowiedzialność to bezpieczne przewizienie ładunku z punktu A do punktu B. Gdy wraca do domu, stawia ciągnik pod płotem i nic więcej go nie interesuje. Tak samo w przypadku gdy zepsuje się sprzęt w trasie. Dzowni do szefa i czeka na jego instrukcje. Oczywiście naprawa sprzętu lub nawet wymiana koła nie wchodzi w grę na tym kontyncie. Tutaj ze wszystkim jedzie się na serwis.

I tyle co mogę powiedzieć na ten temat.

poniedziałek, 9 lipca 2012

Master Truck Opole 2012

A więc.

Jak zwykle piszę prosto z głowy. Nie mam zamiaru tego zmienić gdyż po spotkaniu części z Was jestem pod ogromnym wrażeniem. Przede wszystkim ogromne dzięki tym co przybyli i ogromne mega przeprosiny dla tych co przybyli i nie trafili na mnie. Wiem, wiem. Nie było żadnej organizacji i namiarów na mnie. W przyszłym roku będzie inaczej, gdyż w mojej głowie urodził się nowy pomysł.






Jadąc na tę imprezę drugi raz w moim życiu byłem dość sceptyczny i nie sądziłem że ktokolwiek będzie miał chęć się ze mną spotkać. Myliłem się. Gdy tylko zaparkowałem Peugeocika w jak najbardziej oddalonym miejscu na parkingu zauważyłem dwie sylwetki zmierzające w moim kierunku. Mówię sobie nie, to niemożliwe. Serio. Pierwsze usłyszane słowa od zbliżających się młodych osobowników "czy to Pan Rafał Nolibab3?"

- Jaki tam Pan Rafał, błyskawicznie odpowiadam, I w ogóle z kim mam przyjemność? Uścisk rąk i rozmowy o tym i tamtym.
Wszyscy, z którymi miałem zaszczyt się spotkać przekazywali mi ogromną dawkę pozytywnej energii. Nigdy nie sądziłem że jestem w stanie zarazić choć odrobinę kogokolwiek tym co robię a w sumie nie robię nic innego jak wykonywanie ciężkiej i odpowiedzialnej pracy.



Zdaję sobie sprawę że większość osób obserwujących to co robię to młodzież zafascynowana przygodą jaką potrafi dostarczyć transport drogowy. Nie mniej jednak podeszło do mnie paru weteranów asfaltowej szosy (według mnie szoferów). Nie lubię się chwalić oraz nie ubliżając młodym, którzy przybyli mnie spotkać, z tego jestem najbardziej dumny. Ludzie, którzy mają więcej kilometrów we krwi ode mnie uścisnęli moją rękę. Patrząc im w oczy przez moment czułem wszystko co doświadczyli w tej brutalnej branży. Pamiętajcie że ludzie starsi, bez uwagi na ich charakter, mają więcej doświadczenia od nas młodszych i choćby za to, naszym obowiązkiem jest ich szanować.

Na Master Trucku miałem okazję nareszcie spotkać się z ludźmi prowadzącymi działalność w necie. Nie każdy dotarł ale nie szkodzi. Poznałem KD Trucka (Krzysztofa Kurowskiego), który odwala kawał dobrej roboty na swoim blogu i kanale YT przedstawiając europejską rzeczywistość jazdy dużym składem.

Wypiłem również piwo z Adamem bardziej znanego jako polski kierowca ciężarówki za granicą Adam. Na początku powiedziałem mu co myślę na temat tytułów jego filmu ale po nawiązaniu bliższej znajomości stwierdziłem że szlagL niechaj będzie. Nie popieram ani nie oceniam wszystkich poczynań Adama ale według mnie też dobrze pokazuje pewną stronę naszej branży. A tak poza tym to jest niezłym rozrusznikiem na imprezie. Z nim się nie da nudzić.

I tak. Teraz odpoczywam i zbieram myśli na kolejne tematy na filmy i wpisy na blogu i szczerze: tak jak sądziłem że zaczynam przynudzać i nie mieć pomysłów na przyszłość, Wasza energia dała mi konkretnego kopa i natchnienia na dalszą działalność. Sądzę że starczy jej przynajmniej do kolejnego zlotu w Opolu :D

Jeszcze raz wszystkim dziękuję! Oto link to mojej strony na fejsie gdzie umieściłem parę zdjęć z Wami.

piątek, 15 czerwca 2012

Podwójna obsada

Bez obaw, nia mam zamiaru zacząć w niej jeździć. Od dłuższego czasu jestem samotnym wilkiem w biegu i nie zanosi się na żadne zmiany. Chcę się tylko podzielić tym co wiem na temat owej jazdy i przekazać mój punkt widzenia na tego typu pracę w Europie i w Ameryce Północnej.


Zacznijmy od rzeczwistości za wielką wodą. Najpierw czas pracy kierowcy. Jeżdżąc w podwójnej lub pojedyńczej obsadzie nie ma żadnej różnicy: czas pracy/jazdy jest taki sam. 11 godzin dziennie jazdy w USA lub 13 w Kanadzie. Później obowiązkowa dziesięciogodzinna przerwa między dziennymi cyklami jazdy. 70 godzin pracy/jazdy  w okresie ośmiu dni (do pracy zaliczamy czas spędzony podczas cofania pod rampę lub podczas obowiązkowego przeglądu maszyny przed zaczęciem jazdy oraz tankowania) które można zresetować w każdym momencie 36 godzinną pauzą. Gdy jeden kierowca jedzie, drugi odpoczywa i nie ma różnicy w tym czy robi to na fotelu obok czy z tyłu na łóżku. W momencie gdy nie prowadzi, według prawa, odpoczywa. Jedyny wymóg pojawia się w przypadku gdy udaje się do kuszetki z tyłu: musi zadbać o swoje bezpieczeństwo za pomocą siatki, która ma te same standardy i niby chroni tak samo jak pas. Na terytorium północnej Ameryki sprawa jest prosta: truck w podwójnej prawie nigdy nie staje. Jeden kierowca jedzie, drugi odpoczywa. Teoretycznie truck jest w stanie robić każdego dnia od 2000 aż do 2400km w przypadku zwariowanej drużyny, jeśli spedycja zadba o to żeby ładunki układały się płynnie. W praktyce jest to całkiem inne dzieło bo jak wiemy w transporcie jest duża ilość niewiadomych. Nie zawsze załadunki idą sprawnie, nie zawsze wychodzą w porę, itd itp. Ekonomię nie obchodzi kierowca że czeka i traci czas. Ale jak już jest coś do przewiezienia to ma lecieć na łeb na szyję. Podwójne obsady najczęściej się tutaj spotyka na chłodniach oraz na określonych kółkach typu linia kurierska między dużymi miastami (line haul). Pracodawca się cieszy bo jego sprzęt jest non stop w ruchu, nabija kilometry czyli słowem mówiąc: zarabia, a na dwóch kierowców wcale nie wydaje aż tak dużo więcej. Według mnie podwójna obsada na kontynencie północno-amerykańskim w obecnym czasie to czysty wyzysk kierowców i nie liczy się nic innego niż optymalne wykorzystanie sprzętu. Wyzysk, dlatego że pracodawca zarabiając w miarę lepsze pieniądze na szybkim frachcie nie płaci dużo więcej za kierowcę. Według pewnej nieoficjalnej zasady kierowca z Montrealu, jeżdżąc w trasy wymagające nieobecność w domu dłuższą niż parę nocy zarabia minimalnie 1000CAD za tydzień spędzony w trasie (5 dni pracy). W przypadku podwójnej obsady tak samo. Z tą różnicą że podwójna obsada ma prawie dwa razy mniejszą stawkę od singla. W Montrealu, w chwili obecnej stawka dla singla to 0.35 - 0.42 centów za milę a dla podwójnej to 0.42 - 0.45 dzielone oczywiście na pół dla każdego kierowcy. Wszystkie pensje mają tendencję do lądowania w widełkach między 1000 a 1300CAD na tydzień po odprowadzeniu wszystkich podatków. Nie mówię tutaj o prowadzeniu działalności bo to całkiem inna domena obliczeń i istnieje duże pole do interpretacji, który wariant opłaca się bardziej. W każdym mieście w Kanadzie stawki są inne, dytkowane warunkami ekonomiczynymi i kosztem życia w danym miejscu.

W teorii podwójna obsada może zrobić 10 000km w pięć dni czyli standardowe kółko Montreal - Los Angeles - Montreal. W praktyce różnie bywa. Pięć dni owszem, jeśli się ma pełny ładunek w jedną i w drugą stronę i jeśli się nie straci dużo czasu na rozładunku (w miarę rzadko) lub na załadunku świeżych owoców lub warzyw (w miarę często). Mam paru znajomych na Facebooku co jeżdżą w podwójnej obsadzie w różnych firmach i widzę że ich trasa przeciętnie trwa od 6 do 9 dni. Gdy zaczyna się wydłużać w czasie zaczynają cholernie narzekać i bluzgać. Wiadomo, nikt im nie zapłaci za stracony czas a nawet jeśli będą mieli płacone na godzinę za czekanie to nie o to przecież im chodzi. Oni chcą jak najszybciej wracać do domu, żeby wrócić na weekend. Dla nich czekanie po 10 godzin pod magazynem i czekanie na schłodzenie towaru równa się tym że spędzą o tyle godzin mniej w domu. Z reguły podwójna obsada nie robi jednego kursu i idzie do domu odpocząć. Machnie ze trzy lub cztery "Back to Back" czyli kółka, nie schodząc nawet do domu będąc w swoim mieście wykonując szybka przepinkę naczep. Później zrobią sobie parę dni wolnego typu pół tygodnia i heja od nowa, bo gdy się siedzi w domu i nie jeździ pieniędzy się nie zarobia.

Teraz druga fala mojego poglądu na temat podwójnej w Ameryce. To istna fabryka, która nie ma nic wspólnego z kultem truckerki i przygody. To nic innego jak zwykła monotonna praca, która owszem pozwala zobaczyć wiele ale nie daje czasu żeby poczuć smak kontynentu. Do tego praca należąca do najbardziej niebezpiecznych. Gdy jeden kierowca jedzie drugi śpi. Kolejny beznadziejny wymysł urzędników. Ciało ludzkie ma inne zasady niż te sporządzone pod dyktando silnych sił lobyistycznych dużych korporacji transportowych. Bo jedną rzeczą jest spać i odpoczywać gdy truck jedzie w nocy (to nawet całkiem przyjemne) a inną sprawą starać się usnać podczas dnia na bardzo wyboistej drodze. W innym życiu pracowałem kiedys przez pięc lat na nocki i bardzo dobrze wiem jak bardzo ciężko jest się wyspać w dzień w swoim własnym łóżku a co dopiero w przemieszczającym się trucku.  Kolejna kwestia to dobre dobranie sobie partnera. Z reguły w podwójnej jeżdżą tutaj stałe drużyny tak jak dwóch dobrych znajomych lub para albo najlepiej małżeństwo. Ten ostatni wariant ma chyba największy sens, bo współżycie dwóch osób 24h na dobę może po pewnym czasie stać się uciążliwe. Z reguły teamy dzielą noc na pół i każdy męczy się trochę w nocy. Z tego co mi wiadomo najwięcej wypadków w nocy bez powodu mają podwójne obsady. Największa plaga to zaśnięcie za kierownicą i co z tego że według prawa jest wypoczęty bo w momencie gdy wsiadał za kierownicę miał odbębnione 10 godzin odpoczynku, podczas którego wcale nie wypoczął. W Prince w roku 2010 do kasacji poszły aż trzy nowe Volva po kraksach podwójnych obsad. Na szczęście nikt nie zginał tylko trzy trucki i pełne ładunki warzyw wylądowały w rowie.
Są jeszcze firmy, tak jak Trans West na zdjęciu wyżej, które zajmują się tylko podwójną obsadą. Według mnie to one zepsuły rynek w Montrealu jeśli chodzi o Kalifornię i ogólnie zachód Stanów, bo coraz mniej jest firm, któtre odważają się wysłać singla tak jak ja w tamte tereny. Takie firmy przyzwyczaiły spedycje to szybkich terminów dostaw za średnią kasę. W Trans West drużyna nigdy nie wyjeżdża w trasę tym samym sprzętem. Jeśli schodzą z trucka choćby na jeden dzień bierze go już ktoś inny gotowy do jazdy. Kierowców jest więcej w firmie niż trucków i oni jeszcze bardziej systematycznie wykorzystują swój sprzęt. Ma to swoje zalety bo kierwocy mogą sobie brać tyle wolnego ile zapragną ale to też się równa mniejszym zarobkom.
Druga firma, też z rejonu Montrealu za którą nie przepadam to DFS. Tam stawka jest jedna. Za każdy wyjazd kierowca otrzymuje ustaloną z góry kwotę. I nie ważne czy wyjazd będzie trwał tydzień, półtora czy dwa oraz obojętne jest to ile zrobi kilometrów. Stawka jest jedna. Do dna.
Z reguły w tych firmach kierowcy wchodzą jednymi drzwiami i wychodzą drugimi. Są to dobre firmy żeby zdobyć doświadczenie dla początkujących, ale jeździć tam na stałe: nie dziękuję.

Teraz na temat podwójnej w Europie. Niestety nie mam za dużej wiedzy na ten temat, bo zjawisko tutaj jest mniej spotykane i jeździłem za krótko żeby to bardziej zbadać. Mam tylko doświadczenie jednego kursu w roku 2009 gdy chciałem poznać szczegóły jazdy w Europie. Zauważyłem jednak ten sam absurd urzędników ustalających prawo i dbających o bezpieczeństwo i zdrowie kierowców. Podwójna obsada może tutaj jechać łącznie 18 godzin plus 1h30 na pauzy i cały absurd polega na tym że gdy jeden jedzie drugi nie może się położyć z tylu, mimo że też tutaj macie siatki, które przytrzymały by kierowcę na łóźku w razie wypadku. Gdy jeden jedzie drugi czuwa na siedzeniu obok. PORAŻKA. Wiadomo że kierowcy idą spać do tyłu ale narażają się na mandat za jazdę bez pasa. Takie miałem szczęście że gdy byłem w tej jedynej podróży, mój zmiennik był strasznie przepisowy i nie pozwalał mi iść do tyłu nawet w nocy. Cóż, jakoś się przemęczyłem. Gdy kierowcy wykorzystają swóje cykle jazdy obydwoje muszą iść razem spać na zwyczajną pauzę, i później od nowa 18 godzin jazdy i czuwania. Jeśli to nie jest męczącę to sam nie wiem jaki to ma sens. Dobrze że w EU podwójne obsady nie są aż tak powszechne jak w USA.

To tyle moich poglądów na tę część transportu.